piątek, 5 października 2018

CUD RÓŻAŃCOWY


                  CUD RÓŻAŃCOWY

           Był pierwszy dzień sierpnia 1944 r. Szłam ul. Senatorską do swojej cioci, mieszkającej w Śródmieściu. W momencie, gdy żegnałam się przy istniejącej do dziś, kapliczce, już prawie przy pl. Bankowym – rozległ się przeciągły terkot karabinu maszynowego. Obok mnie upadł zabity mężczyzna, ktoś został ranny. Od tej chwili, z różnych części miasta, zaczęły dochodzić odgłosy strzelaniny i pojedynczych wybuchów. Jakoś tak, mimowolnie, uklękłam przed kapliczką i zaczęłam się modlić. Po chwili chwyciły mnie czyjeś silne ramiona i wciągnęły do bramy pobliskiej kamienicy.
          - Czy pani oszalała?! – Nie wie pani, co się dzieje?
          Jeszcze nie wiedziałam. Ale zmroziło mnie jedno tylko słowo: powstanie…
          W czasie okupacji niemieckiej mieszkałam z rodziną przy ul. Brukowej, na Pradze. Jako najstarsza z pięciorga rodzeństwa, wyruszałam czasem, z pobliskiego Dworca Wileńskiego, w okolice Łochowa, po słoninę, rąbankę i schab – jak opiewała, przemycanie żywności do miasta – zakazana piosenka. Było to zajęcie niebezpieczne, ale konieczne. Kartki żywnościowe nie wystarczały na wyżywienie rodziny. Dopiero po wojnie dowiedziałam się, że mój brat, Kazimierz Rezler i siostra Anusia, należeli do AK. To było jeszcze bardziej niebezpieczne.
          Powstanie zastało mnie jedynie w lekkiej sukience, w której niewiele się znajdowało. Najcenniejszą rzeczą był różaniec. – Ha, cóż to za majątek, ten różaniec? – Kilkadziesiąt nic nie wartych koralików, połączonych metalowymi ogniwkami  - pomyślałby ktoś. – O nie, ten tani różaniec, wybrany wśród odpustowej tandety, już od początku powstania okazał się bezcennym skarbem! Teraz, podczas rzadkich chwil wytchnienia od ostrzeliwania i bombardowań – oddalał strach, uśmierzał głód, pomniejszał tęsknotę za  bliskimi, szczególnie najmłodszymi – Marysią i Zbyszkiem, którzy byli jeszcze dziećmi. Zresztą, ja nie byłam w jakiejś szczególnej sytuacji. Wszyscy martwili się o swoich bliskich. Tak właściwie, to nikt nie miał pojęcia o losach, przynajmniej części rodziny. Skąd, na przykład, miałam wiedzieć, że mój brat, Kazik, walczy kilkaset metrów dalej, w okolicach placu Grzybowskiego?
          Od samego początku Powstania Warszawskiego wśród mieszkańców panował optymizm: - dzień, dwa, najdalej tydzień i… będzie po wszystkim. Niemcy uciekną i Warszawa będzie wolna!
          Kiedy stało się jasne, że powstańcy nie wyzwolą swoimi – jakże skromnymi siłami, stolicy – pojawiła się, niczym nieuzasadniona, nadzieja na pomoc aliantów. Przecież Polska nie miała żadnych aliantów. To my byliśmy zawsze aliantami dla innych!
          Warszawa konała na oczach świata. W wielu dzielnicach dokonywano masowych rzezi, grabieży, gwałtów. Najokrutniejszymi zbrodniami zasłynęła ukraińska brygada SS gen. Kamińskiego. Mnie Bóg oszczędził.
          Kiedy po 63 dniach walki Warszawa skapitulowała, popędzono nas, ludność cywilną, do obozu przejściowego w Pruszkowie. W milczeniu, długimi kolumnami, opuszczaliśmy zamordowane miasto. Słychać było tylko szwabskie wrzaski i płacz wygłodzonych dzieci. Po obu stronach doliny, która kiedyś była ulicą – ruiny. W miejscach, w których jeszcze niedawno były okna z firankami, a wieczorami mrok rozświetlał ciepły blask żarówek – teraz widniały przerażające oczodoły, przez które, czasem, prześwitywało zasnute dymami niebo. Cały czas czuć było swąd spalenizny, czasem mdlący odór rozkładających się ciał.
          Ulica Wolska. Tu, niedaleko kościoła Matki Bożej Nieustającej Pomocy, stoi, do dziś, kapliczka z figurką Matki Boskiej. W tym miejscu, po raz pierwszy, Niemcy pozwolili nam na krótki odpoczynek. – Iluż to tysiącom umęczonych ludzi ta, niepozorna kapliczka, dała pocieszenie w drodze na poniewierkę? – Tylko Matka Boska wie, ile strapionych serc pocieszyła, ilu warszawiakom dała nadzieję.
          Obóz przejściowy znajdował się na dużej przestrzeni współcześnie zamordowanych Zakładów Naprawy Taboru Kolejowego. Pierwsza noc była bardzo zimna. Pomógł szesnastoletni chłopiec, który użyczył mi koca. Spania na zimnym betonie prawie nie było, więc oboje modliliśmy się na różańcu. Czas jakby się zatrzymał. Znając hitlerowskie barbarzyństwo pomyślnej przyszłości jakby nie było. Dla większości ludzi istniało tylko „teraz”. Ale ja miałam różaniec i dzięki niemu stałą jedność z Bogiem. Przestałam się zupełnie bać i martwić, jednak modliłam się teraz niemal bez przerwy.
          Już w czasie tej pierwszej, zimnej nocy, zauważyłam, że przygląda mi się niemiecki strażnik. Był to starszy wiekiem mężczyzna. No cóż, wtedy czterdziestolatków uważałam za staruszków! – Byłam młoda i ładna, toteż nie dziwiły mnie spojrzenia mężczyzn. Ale w jego wzroku nie było krzty pożądliwości. Wyczuwałam, raczej, coś ciepłego. Tym bardziej, że on obserwował również chłopca, który się ze mną modlił. Po jakimś czasie przestałam zwracać uwagę na Niemca, ale modliłam się również za niego.
          Nad ranem, kiedy większość ludzi drzemała, Niemiec przyszedł i zabrał ze sobą chłopca. Prosił, żeby się dzieciak nie bał i zachowywał zgodnie z jego poleceniami. Oświadczył, że w czasie następnej służby wypuści mnie z obozu. Po niemiecku mówiłam słabo, ale zrozumiałam wszystko.
          Słowa dotrzymał. Jakiś czas później wypuścił mnie, nie przez bramę, ale przez płot okalający fabrykę, w którym znajdowała się stalowa furtka, do której miał klucz. Zanim jednak doszliśmy do upragnionego wyjścia szeptał, że też jest katolikiem. W Niemczech, to mniejszość wyznaniowa. Mówił, że ma dzieci w naszym wieku. Wyraził nadzieję, że gdy kiedyś jego bliscy znajdą się w podobnej sytuacji , to ktoś, natchniony przez Boga, też im pomoże.
          Ten Niemiec nie tylko uratował mnie od wywózki do Rzeszy. Zanim, po ojcowsku, pobłogosławił mnie znakiem krzyża, wręczył mi jeszcze chlebak, w którym były konserwy, chleb, wojskowy opatrunek, a co najważniejsze – mydło i mały, zielony ręczniczek. I tak zaopatrzona, po rozlicznych przygodach, trafiłam w Góry Świętokrzyskie, gdzie znalazłam schronienie u bardzo biednych, ale jakże gościnnych ludzi.
          Po wojnie, w każdą rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego, udaję się na ulicę Senatorską, do kapliczki, przy której zaskoczyło mnie to tragiczne wydarzenie, aby się pomodlić i podziękować Jezusowi oraz Matce Najświętszej za dar ocalenia. Wielu z współczesnych ludzi uważa to za dziwactwo, fobię lub wręcz głupotę.
          Kiedy opowiadam, że życie uratował mi różaniec i że dzięki modlitwie różańcowej opuściłam obóz w Pruszkowie, niektórzy kręcą z niedowierzaniem głową. Twierdzą, że Niemcy czuli się już przegrani w tej wojnie i stąd brały się nieliczne oznaki litości. Możliwe. Ja jednak nic nie twierdzę. Ja wiem. To był cud. Prawdziwy, różańcowy cud – nie pierwszy i na pewno nie ostatni. Moc modlitwy jest większa od najpotężniejszego oręża! – Szczęść Boże

     Cezary Piotr Tarkowski – opowiadanie Mamy

ROZMOWA GRZYBÓW


  ROZMOWA GRZYBÓW

Na jesieni, w październiku,
był raz wysyp borowików.
Popadały ciepłe deszcze,
obrodziły wtedy jeszcze:
Żółte kurki, gąski siwe,
muchomory urodziwe.

Smaczne rosły też maślaki,
kanie, rydze i koźlaki.
Pełno było też podgrzybków,
oraz wiele innych grzybków.

Lekki wietrzyk mgły rozwiewa,
cichuteńko szumią drzewa.
Czasem słychać głos ptaszyny –
czy to wszystko, co słyszymy?

Gdy nadstawić lepiej ucha,
można jeszcze tu posłuchać
(i  to wcale nie na niby)
o czym szepcą leśne grzyby.
Rozpoczęły dziś sitaki:
- jest w pobliżu grzybek jakiś?

- Ano jasne! Nie widzicie,
bo przeszkadza wam podszycie.
Bo ja jestem wielka kania,
nic mi grzybów nie zasłania!
Jest nas pełno tej jesieni –
od kolorów, aż się mieni:
Są tu żółte i zielone,
są brunatne i czerwone.
Nawet w kropki ku ozdobie,
co te grzybki chwalą sobie.
- Ja zaś jestem cała biała
i z patelni – doskonała!

Koźlarz stał przy krzywej sośnie.
- Ale dobrze mi się rośnie!
Gdyby spadły ciepłe deszcze,
to bym urósł więcej jeszcze.
Każdy szuka więc koźlarzy,
gdy się pyszna zupka marzy.

A spod pniaka, głosik cienki:
- Tu rośniemy! To opieńki.
- Choć jesteśmy bardzo małe,
jednak w occie – doskonałe!

- Lecz my lepsze, w marynacie –
jeśli kurek wy nie znacie.
My smaczniejsze, niż ogórki –
każdy smakosz woli kurki!

- Pewnie smakosz byle jaki –
odezwały się maślaki.
Właśnie my – marynowane,
też jesteśmy dobrze znane.
O maślakach to wiadome,
że najlepsze… są duszone!

Odezwały się też gąski:
- jest ktoś lepszy, na przekąski?

- Jakże wszyscy się chwalicie –
czy prawdziwka nie widzicie?
Jestem ważnym borowikiem,
wszystkich grzybów naczelnikiem.
Ze mnie wszystko doskonałe,
a pierogi? Wręcz wspaniałe!
Jestem pyszny do bigosu
i do różnych świetnych sosów.
Jest też dobrze mnie ususzyć –
susz najlepszy z kapeluszy.
A gdy jestem ususzony,
to jest każdy zachwycony;
bo też daję wokół światu,
moc pięknego aromatu.
Jestem grzybem nad grzybami
i przez wszystkich dobrze znany.
O prawdziwku każdy marzy.
Jestem cenny dla grzybiarzy!

Rydz rozepchnął zżółkłe liście
i się skłonił zamaszyście.
- Jestem grzybem jak należy!
To mnie cenią koneserzy.
Każdy z was jest napuszony,
a najlepszy kto smażony?
Bo też państwo mi pozwolą –
jeść mnie można z samą solą.

W trawie dostrzegł wnet szatana.
- Jestem rydzem. Witam pana.
- Niech pan powie mi łaskawie –
w jakiej smaczny pan potrawie?

- Trudno jest mi odpowiedzieć,
bo nie każdy musi wiedzieć.
Ja normalnie, hm… smakuję,
ale wie pan? Bardzo truję…

Wtem się wtrącił tu podgrzybek.
- Całkiem ładny z niego grzybek.
I choć wygląd miewa pański,
to borowik zeń – szatański.
Można wziąć go za prawdziwka –
taka z niego jest fałszywka.
Chodzą o nim opowieści,
aż się w głowie nie chce zmieścić.
Teraz powiem, z czego słynie,
grzyb ten szatan, w całej gminie:

„Pewien grzybiarz, za namową,
chciał nim otruć swą teściową.
Bo teściowa, to zakała –
chłopu życie uprzykrzała.
Poszedł grzybiarz, kiedyś z rana,
dorodnego ściął szatana.
Naciął też dla niepoznaki,
koszyk grzybów różnorakich.
Lecz teściowa podstęp czuje –
długo grzyby więc gotuje.
Siedem razy odcedzała,
aż truciznę wypłukała.
I przy stole zięcia sadza.

- Ależ tobie dziś dogadzam!
Zjedz te grzybki zięciu miły,
mnie by one zaszkodziły.
Na lekarskiej jestem diecie,
daruj starszej więc kobiecie.
Smaczne grzybki, ze śmietaną –
zobacz jaką jestem mamą!

Grzybiarz pobladł wnet jak ściana.
- Ja… te grzybki? Może z rana.

Wtedy wdowa sama siadła
i te grzyby wszystkie zjadła.
A gdy zięć okazał radość,
to się krzywdzie stało zadość.
Ta teściowa – wiem to z plotki,
połamała kij od szczotki.
Tak tym kijem zięcia zlała,
aż mu pupa posiniała.
Taki finał był tej sprawy:
dla ofiary – los łaskawy!”

- To jest bujda, proszę pana!
Nikt nie może zjeść szatana.
Niech pan zawsze ma na względzie,
że się toksyn nie pozbędzie.
Nie pomoże gotowanie,
wielokrotne odcedzanie.
Pewnie prawda jest tu taka:
Grzybiarz przyniósł goryczaka.
Do podgrzybka jest podobny,
lecz do trucia? Wręcz zawodny.
Bo jak nazwa tu wskazuje,
on jest gorzki, lecz nie truje!
Nie oskarżać proszę zięcia,
o tak niecne przedsięwzięcia.
Ma z teściową życie gorzkie,
chciał jej zrobić gorzko troszkę…

- Co innego muchomory!
My zdobimy wszystkie bory.
Nikt nas wcale też nie musi
marynować, smażyć, dusić.
Do jedzenia są warzywa –
nas jak kwiaty się podziwia!

Fakt to jest już wszak bezsprzeczny –
każdy grzyb jest pożyteczny.
Lecz nas ludzie nie szanują
i złośliwie rozdeptują.
Więc prosimy was z ukłonem:
- weźcie dzieci nas w obronę!


Cezary Piotr Tarkowski


PCHŁA TURYSTKA

    PCHŁA  TURYSTKA   W Sandomierzu pchła mieszkała. Kiedyś sobie pomyślała, że jej wcale nie zaszkodzi, gdy odwiedzi ciotkę w Ł...