FAJANSIARZE
Kiedy byłem małym chłopcem, mieszkałem w
Gołąbkach, willowej dzielnicy Ursusa. No, może willową dzielnicą Gołąbki są
dopiero dzisiaj, tak jak wszystkie przedmieścia współczesnej Warszawy obrosłe
wspaniałymi rezydencjami. Wtedy była to raczej osada, gdzie zielone ogrody
kryły małe jednorodzinne domki. W tamtych czasach dziatwa rzadko dostawała
kieszonkowe. Ludzie zajmowali się uczciwą pracą i nie stać ich było na
spełnienie wszystkich kaprysów swoich dzieci. Młodzież, aby kupić sobie
wymarzoną piłkę lub rower musiała długo oszczędzać, a pieniądze uzyskiwało się
dzięki sprzedaży butelek i złomu. O makulaturę było raczej trudno. Z okazji
różnych akcji musieliśmy ją taszczyć do szkoły. Dziś takich akcji nikt już nie
organizuje. Zostały wyśmiane jako relikt siermiężnego socjalizmu i obecnie tony
papieru walają się po śmietnikach, a lasy coraz szybciej znikają z mapy naszego
kraju.
Najłatwiej było o złom. Z pobliskiej
fabryki traktorów, wprost na ulice Gołąbek wywożono żużel oraz czarny piach z
odlewni, w którym znajdowały się duże ilości okruchów żeliwnych, zepsutych
odlewów itp. Ulice, a może raczej drogi, przedstawiały stan straszliwy. Latem,
przy byle podmuchu wiatru, unosiły się tumany czarnego pyłu osiadającego
wszędzie. Nawet trawa w przydrożnych rowach była czarna. Natomiast w czasie
deszczu, samochody grzęzły w czarnej mazi.
Skup surowców wtórnych znajdował się
obok stacji PKP w Ursusie. Wagowym był niski, przygarbiony człowieczek o
rozbieganych oczach. Zawsze mu się bardzo śpieszyło. Ważenie złomu czy
makulatury odbywało się błyskawicznie, niezależnie od długości kolejki
interesantów. Szala wagi nigdy nie zatrzymywała się w poziomie, a odważniki
były zawsze lżejsze niż towar.
Ze swoimi butelkami szedłem z duszą na
ramieniu, bo nigdy nie wiedziałem, ile sztuk zostanie mi odliczonych na tzw.
stłuczkę. Zazwyczaj wagowy odliczał tylko jedną, ale kiedy był „po spożyciu”
stawał się bardziej czepliwy i z kilkunastu butelek potrafił odliczyć nawet
trzy sztuki. Dzieciaki przynosiły butelki błyszczące czystością jak kryształ,
bez śladu laku i nigdzie nie
wyszczerbione. Starzy, zawodowi fajansiarze przywozili towar dużo gorszy, toteż
opuszczaliśmy skup w poczuciu wielkiej krzywdy. W miarę upływu czasu
wyrastaliśmy z fajansiarstwa tak, jak wyrastało się z krótkich spodenek.
Jedynie zawodowcy trwali w swym fachu latami, obrastając nie tylko rzadko
goloną szczeciną na ogorzałych twarzach, ale przede wszystkim legendą.
Najbardziej znanym fajansiarzem był
niejaki Fifi Piórko, który wrósł w krajobraz Ursusa tak, jak Pałac Kultury w
Warszawie. Piórko był widziany codziennie w naszym mieście. To był wysoki,
dobrze zbudowany mężczyzna w drelichowym ubraniu, zawsze w gumowcach. Zima czy
lato, świątek czy piątek Piórko człapał w przydużych gumiakach, z tą jednak
różnicą, że zimą nogi owijał gazetami, gdyż jak powiadał: papier trzyma ciepło.
W porze zimowej przywdziewał jeszcze drelichowy płaszcz ogumowany i czapkę
uszankę, spod której wystawał pokaźnych rozmiarów nochal o pigmentacji
wskazującej na wysokie spożycie „lodów”. Dosłownie. Nieraz widziałem jak Piórko
po opróżnieniu zawartości musztardówki potężnym zamachem ręki wytrząsał
ostatnią kroplę i schylał się zgarniając łapą wielkości łopaty garść śniegu,
wkładając go do ust, by zniwelować palenie trunku. Czasami jako zakąska służył
mu sopel oderwany z dachu jakiegoś garażu czy komórki.
Piórko niewątpliwie należał do elity
fajansiarzy, gdyż butelki kupował płacąc połowę tej ceny, którą uzyskiwał w
skupie. Czasem butelki dostawał gratisowo. Inni fajansiarze szukali flaszek w
pojemnikach na śmiecie wchodząc w
konflikt z pracownikami oczyszczania miasta, którzy walczyli bezpardonowo z konkurencją nazywaną pogardliwie nurkami.
Zdarzyło się kiedyś, że pracownik MPO, niejaki Tadek Oliwa, przyłapując tego samego nurka któryś raz z rzędu na
grzebaniu w śmieciach, zamknął nieboraka w pojemniku na śmieci, przygniatając i
tak ciężką klapę starym, żelaznym łóżkiem, aby tamten w ciemnościach i cuchnących
odpadkach zrozumiał, że recydywa nie popłaca.
Fifi Piórko, jeśli już zaglądał czasem
do śmietnika, to tylko w poszukiwaniu jakiejś interesującej literatury.
W naszym kołtuńskim społeczeństwie
zdarzają się ludzie kupujący książki w celu zapełnienia regału. Do dobrego tonu
należy książki mieć. Kiedy tomy pokryły się grubą warstwą kurzu, a ich kartki
zżółkły, często lądowały w śmietniku i bywało, że właśnie Piórko stawał się ich
pierwszym czytelnikiem. Był bardzo oczytany i może dlatego niektórzy sądzili,
że jest człowiekiem wykształconym. Na pewno cechowała go duża kultura osobista.
Piórko codziennie zaglądał do barku przy Placu 1000-lecia, znanym wśród
miejscowych smakoszy pod nazwą „Raz, dwa, trzy”. Tam właśnie szukał kogoś, z
kim mógłby porozmawiać o literaturze i historii.
Młodszych czytelników chcę uświadomić, że w czasach PRL chuligaństwo
było przestępstwem. Ba, w tamtym okropnym okresie chuliganów karano więzieniem
i to z całą surowością ówczesnego, nieludzkiego prawa. Dlatego do restauracji,
czy takiego przybytku jak „Raz, dwa, trzy” mógł wejść porządny człowiek i napić
się piwa bez obawy utraty zdrowia lub życia.
Filip Piórko potrafił długo wyczekiwać
na odpowiedniego kandydata do dyskusji sącząc chrzczone piwo. Kiedy już znalazł
oponenta, jego małe, łagodne oczy osadzone w obliczu koloru kwitnącego wrzosu,
błyszczały z radości. Podczas gdy zaczynał sypać datami i cytatami, a czynił to
jak wytrawny krytyk literacki czy profesor historii, celowo podnosił tubalny,
zachrypły głos, aby wszyscy go słyszeli.
Zdarzało się, że zażarta dyskusja
przeciągała się do godzin wieczornych, bo fajansiarz – humanista zapominał o
bożym świecie. Przed barkiem stał wózek wypełniony butelkami, ale o swój
dobytek Piórko nie musiał się obawiać. Fajansiarskiego wehikułu pilnował Ami,
czarny kundel nieopuszczający posterunku nawet na krok. Dopiero kiedy robiło
się późno, a Piórko miał już dobrze w czubie, Ami wpadał przez uchylone drzwi
do barku i głośno ujadając oznajmiał porę powrotu do domu.
Fifi Piórko, Ami i wózek. Zgrana
trójca, zawsze razem – tak jak boki trójkąta stanowili figurę będącą jedną
nierozerwalną całością. Jeśli ktoś
widział sam wózek, to w pobliżu
musiał kręcić się właściciel z psem. Widok zaś samego Piórka świadczył, że
niedaleko parkował wózek z czarnym, spasionym kundlem w roli ochroniarza.
Fifi Piórko, jako niezwykle barwna
postać wpisana w folklor robotniczego miasta, całą prozę swojego życia określał
często powtarzanym powiedzonkiem: „W upalne lato, czy siarczysty mróz, stary
Piórko ciągnie wóz”.
I tak było w istocie.
Drugim doskonale znanym fajansiarzem
był stary Budyń.
W przeciwieństwie do Fifi Piórka, nikt
nigdy nie widział, aby Budyń czytał jakąś książkę. Nie widziano, aby cokolwiek
czytał. Był niski, szczupły, a z przepitych oczu niewiele można było odgadnąć.
Być może nie był nikomu znany, gdyby nie wrodzone szczęście jakim los go
obdarzył. – No, facet miał niebywały fart – jak mawiano. – Kiedyś trafił w
totolotka piątkę, innym razem sporą wygraną na loterii pieniężnej.
Szczęście nie opuszczało naszego
bohatera i na co dzień. Często zdarzało się, że ktoś Budynia zawołał, by ten
wyniósł z piwnicy stos butelek. Innym razem znajdował stertę mosiądzu.
Nikt już nie wie, gdzie Budyń znalazł
skarb. Prawdziwy skarb, który jakby czekał na fajansiarza. Otóż, Budyń natknął
się gdzieś na rurkę. Starą, zardzewiałą rurę zatkaną z obu stron zatyczkami z
drewna. Zdarzało mu się co prawda znajdować wiele rur o różnych przekrojach i
wszelkiej długości, które ktoś kiedyś
wyrzucił z racji przeprowadzanego remontu. Ta jednak była stosunkowo
krótka i bardzo ciężka: jakby z ołowiu i ołowiem wypełniona. Potrząsnął i … nic
nie zagrzechotało! Być może ktoś inny nie zawracałby sobie głowy tym
znaleziskiem i szkoda byłoby mu czasu na usuwanie mocno osadzonych kołków, ale
nie Budyniowi. On miał czas. Dużo wolnego czasu.
Kiedy uporał się wreszcie z jedną
zatyczką, przechylił rurkę, oczy wyszły mu na wierzch. Oto z rurki wysypały się
złote monety pięciorublowe, tzw. świnki. Było tego sporo. Na tyle dużo, aby
Budyń „wyparował” z Ursusa na kilka miesięcy. Kiedy wrócił, widać było, że
zakupił sobie gdzieś w Polsce koszulę, krawat z gustownym jeleniem, a nawet
garnitur i buty. Teraz wyglądał żałośnie: koszulę, że była kiedyś biała, można
było poznać po górnej części rękawów. Na krawacie lśniły tłuste plamy po
śledziu w oleju i sosach wszelakich. Garnitur, po wypraniu i zacerowaniu mógł
służyć nadal jako fajansiarskie ubranie, stanowiąc pamiątkę wesołych hulanek w
knajpach Sochaczewa czy Góry Kalwarii.
Chyba ostatnim ze znanych fajansiarzy
był Pieszczoszka. Przydomek ten otrzymał za względu na jego znaną wypowiedź o
żonie: „Brudna, bo brudna, ale za to jaka pieszczoszka!”
Był małym, chudziutkim człowieczkiem,
biegającym wzdłuż rowów po rzadko uczęszczanych ulicach, opuszczonych ogrodach,
wszędzie tam, gdzie robotnicy z fabryki opijali swoją wypłatę.
Pieszczoszka bardzo szybkim krokiem
przemierzał dziesiątki kilometrów dziennie, pchając stary, dziecinny wózek,
którego kółka piszczały niemiłosiernie. Co kilkadziesiąt metrów jedno ze
zgrzytających do bólu zębów kółek odpadało. Wtedy biedny chudzina brał kamień
do ręki, coś postukał i ruszał dalej, wciąż dalej i tak codziennie od rana do
zmierzchu.
Dyżurny Psychiatra Kraju
Cezary Piotr Tarkowski