wtorek, 23 lipca 2019

Z PAMIĘTNIKA PACJENTA


             Z PAMIĘTNIKA PACJENTA

                                                   PONIEDZIAŁEK
        [i] Dziś na obchodzie był sam profesor Szczęsny Dur-Czerwonka. Patrzył na mnie z takim politowaniem, że zapytałem – ile pociągnę jeszcze na padole łez i nędzy wszelakiej. Odpowiedział krótko: Panie Śmierdzielak – wyglądasz pan i cuchniesz jak wyjęty z szuflady prosektorium po miesięcznym leżeniu w worku. Najdalej jutro wieczorem staniesz Pan na Wokandzie Niebieskiej, zatem radzę skorzystać z usług księdza kapelana.
         - Czy mogę zatem wyrazić ostatnie życzenie?
          -Jeśli masz pan kasę, to można wyrazić nie tylko jedno życzenie. To zależy od ilości zer na koncie – odpowiedział prof. Dud-Czerwonka.
          - Panie profesorze – śmielej zwróciłem się do uczonego. Jestem strasznie wygłodzony, bo takie lepsze racje  żywnościowe miałem siedząc w pierdlu w Sztumie i Wronkach. Jestem spragniony, głodny, niedopity, opuszczony i niedopieszczony! Zatem proszę o dostarczenie  z pobliskiej knajpy wielkiego schabowego, golonki z chrzanem, 2 litrów gorzały, 4 paczek szlugów i siostry Tereski – tej z ogromnym odwłokiem i balonami laktacyjnymi wielkości Gubałówki na noc. Oczywiście proszę tez o 2 niebieskie pastylki, by zapewnić dużą wydajność mojego zwiotczałego dżojstika. Oto koperta z honorarium.
         - Cienka ta koperta skrzywił się Dur-Czerwonka.
         - Ale nominały największe! – wyparowałem.
                                               WTOREK
          Profesor miał rację. Odwalam kitę. Rura pali mnie strasznie i ciągle rzygam. Noc miałem niezapomnianą, choć siostry Tereski nie było na dyżurze. Za to profesor załatwił mi wizytę Ukrainki z agencji towarzyskiej. Nie udało mi się pogłębić poprawnej politycznie przyjaźni polsko – banderowskiej, bo stary Kabulak zaczął opowiadać o ukraińskich pieszczotach znanych mieszkańcom Wołynia i Małopolski Wschodniej, pod przywództwem cwela Bandery. Krasawica się wściekła i z okrzykiem „Lachy rezaty”, wybiegła z naszego przedpiekla, zadając mi współczesną ukraińską torturę, bo właśnie zaczęła działać viagra. Z braku polsko – ukraińskiego zbliżenia, otworzyłem okno i wyłem z bezdomnymi psami poł nocy, aż wóda mnie zmogła i zasnąłem. Ale co sobie podżarłem  i pochlałem, to nikt mi nie odbierze!
                                                      Środa
         Zapytałem doktora Achillesa Piętę, dlaczego jeszcze żyję. Przecież już środa.
        - No tak, jest pan emerytem, panie Śmierdzielak, a świadome pozostawanie wśród żywych, jest wielkim nietaktem wobec naszego wspaniałego, syjonistycznego rządu. Tym bardziej, że rok temu zrewaloryzowano świadczenie i ma pan całe 4 zł więcej! - Spokojnie, spokojnie, reklamacji nie musi pan składać. Zaszczepimy pana, panie Śmierdzielak przeciw grypie i rychło będzie pan śmierdział w naszej przytulnej kostnicy.
                                                   CZWARTEK
           Dziś siostra Tereska ma dyżur. Uwielbiam siostrę Tereskę. A szczególnie, gdy za dwie dychy podaje mi kaczkę. Co prawda do kibla jest blisko, ale siostra ma takie zdolności manualne…
                                                       PIĄTEK
             Rano zrobiłem doskonały interes. Zamieniłem się z Kabulakiem na pastylki. Ja mu dałem jedną pigułę fioletowa, dwie żółte i trzy zielone. W zamian spożyłem dwie białe, trzy czerwone i aż cztery brązowe!
                                                       SOBOTA
           Kabulak oskarżył mnie publicznie o oszustwo. Twierdzi, że kiedy zamienia tabletki na oddziale psychiatrycznym, miewa wspaniałe widzenia. Po zażyciu psychotropów trafia do raju, gdzie leży pod palmą z 4 pięknymi hurysami w toples i popija chłodne „sowietskoje igristoje”. Po moich pastylkach dostał jedynie sraczki. – A co? Ja miałem dostać?
                                                      NIEDZIELA
          Już rano przybiegł szczęśliwie, uszczęśliwiony prof. Dur-Czerwonka. Powiedział, że nie mam prawa wykitować, póki nie nareperuję mu dachu w jego willi. Twierdzi, że obserwował mnie bacznie, gdy pracowałem przy budowie jego rezydencji. – Człowiek, który poci się przy jedzeniu, a przy pracy marznie, będzie długo żył. Dlatego nasz szpital, to nie miejsce dla długowiecznych – stwierdził Dur-Czerwonka. Na wszelki wypadek, mam się zgłosić do babki Teodory mieszkającej pod lasem, u której sam się leczy i parzyć sobie zioła.- A teraz zakładaj pan szarawary na tyłek i won do domu!

Dyżurny Psychiatra Kraju,
Cezary Piotr Tarkowski



LEŚNY FESTIWAL


LEŚNY FESTIWAL

Przyjaciele


Każdy z nas jest już zmęczony,
życiem w świecie tak szalonym.
Jakże mało w nim miłości,
za to więcej nieprawości.

Świat zwariował, świat szaleje –
bardzo źle się na nim dzieje.
Wszyscy w świecie samoluby,
dążą wręcz do jego zguby.

Wypalone, martwe dusze –
tak określić sobków muszę.
Tylko cudny świat przyrody,
jest w harmonii, pełen zgody.

Żyjcie w zgodzie i w miłości –
niech w serduszkach pokój gości!
Więc umknijcie precz od waśni,
do lepszego świata baśni…

Mam więc dla Was baśń wesołą,
bo co śmieszne – dzieci wolą.
Komizm wielu w niej postaci,
baśń szczególnie tę wzbogaci.

W pewnym mieście na podwórkach,
spotkać można czasem Szczurka.
Kos z nim zawsze w parze biega,
bo to Szczurka jest kolega.

Ba, kolega – to niewiele,
bo to wielcy przyjaciele.
Z zewnątrz oni różni tacy,
lecz w przyjaźni – jak bliźniacy.

Tak więc obaj przyjaciele
(będzie o nich baśni wiele),
czasem, jeśli jest potrzeba,
dzielą się okruszkiem chleba.

Wszyscy w mieście ich tu znają,
choć nikt nie wie, gdzie mieszkają.
Ja Wam powiem w tajemnicy,
że mieszkali raz w piwnicy.

Gdy już lokal urządzili,
to się koty wprowadziły.
Dwa z nich czarne, jeden bury,
wciąż wszczynały awantury.

Trudno mieszkać z sąsiadami –
miałczącymi łobuzami.
Koty ciągle zęby szczerzą
i na grzbiecie kudły jeżą.

Rzekł raz Kos po awanturze:
- Nie wytrzymam  ja tu dłużej.
Źle w piwnicy, drogi Szczurku,
burdy są też na podwórku.

Odparł Szczurek mu ponuro:
- Tutaj gorzej niż pod chmurą,
ale mam ja już na oku –
doskonałe dla nas lokum.

Obok parku jest ulica,
stoi przy niej kamienica.
Jest tam sklep telewizyjny,
a w nim szyb wentylacyjny.

To jest przewód z blach zrobiony,
pod sufitem powieszony.
Chociaż przeciąg jest w przewodzie,
nie ma mowy tam o chłodzie.

Tu w piwnicy czuć zgniliznę,
tam zaś mamy telewizję.
A więc, Kosie, moim zdaniem
urządzimy tam mieszkanie.

A gdy tydzień minął…

Chłopcy w sklepie już mieszkają
i od kotów spokój mają.
Z góry patrzą na sklep cały –
mają widok na regały.

Stoją tam telewizory,
których wybór jest tu spory.
Do sprzedaży przeznaczone,
toteż zawsze są włączone.

Teraz nasi przyjaciele,
oglądają filmów wiele.
Oglądają „Panoramę”,
a w niej fakty im nieznane.

Nie wiedzieli, że są wojny –
jaki świat jest niespokojny.
Co dzień pełno okrucieństwa,
katastrofy i nieszczęścia.

Kos był coraz bardziej smutny,
widząc ludzki świat okrutny.
Wreszcie stwierdził z przekonaniem,
trwożnie śledząc „Panoramę”:
- Ludzie gorsi są niż koty,
choć te koty – to niecnoty!

Szczurek także był nie w sosie,
więc powiedział: - Drogi Kosie,
może dobre to dla ludzi,
telewizja mnie już nudzi.
Nudne filmy każdej nocy,
coraz więcej w nich przemocy,
a komedię, gdy zobaczę –
zamiast śmiać się… zaraz płaczę.
Nawet wszystkie kabarety,
bardzo smutne są niestety…

Pomysł na festiwal

- Widać, ludzie to smutasy,
więc wyjedźmy w polskie lasy,
gdzie artystów są miliony,
a z nich każdy  uzdolniony.
Mieszka w gniazdach moc śpiewaków –
całe chóry leśnych ptaków.

Są tam świetni gimnastycy,
doskonali wręcz muzycy
i aktorzy, akrobaci –
jednym słowem: sami chwaci!

Mamy chyba dość zapału,
do zrobienia festiwalu.
Krótka moja będzie mowa:
- Telewizja? – Niech się schowa!

Kos się zgodził z przyjacielem.
Pospieszyli więc w niedzielę
w leśne chaszcze i ostępy,
dostać zgodę na występy.
Bo też – jeśli ktoś nie wiedział –
musi zgoda być niedźwiedzia.

Pan prezydent leśnej głuszy
bardzo się pomysłem wzruszył.
- Ten wasz pomysł festiwalu
jest wspaniały w każdym calu.
Ma impreza wiele zalet,
lecz podstawa to… kabaret.

- Tak więc każdy w zwierząt tłumie
niech pokaże, co też umie.
Dziś ogłaszam „Festyn zgody”.
Będzie konkurs i nagrody.

A na koniec festiwalu
zatańczymy też na balu!
- Wszyscy mają tu zadanie:
wielka gala na polanie,
już za tydzień, pod dębami.
Amfiteatr zróbcie sami,
bo jest bardzo pożytecznie,
by udzielać się społecznie!

- Najważniejsza teraz sprawa:
tutaj musi być ustawa!

§1
„Kto z natury bywa zły,
musi schować swoje kły.
Niech się nikt nie waży dąsać –
nawet pchły nie mogą kąsać!”

§2
„Kto drapieżcą jest ponurym,
niech obgryzie swe pazury.
W puszczy wszyscy mają prawo,
by nacieszyć się zabawą!”

- Zaraz dajcie mi jelenia,
by rozwiesił obwieszczenia.
Niech dyżurne cztery szpaki
powiadomią te zwierzaki,
które – jak wieść gminna niesie –
nie mieszkały nigdy w lesie!

Poszła wieść w bór lotem strzały,
każdy zwierzak – duży, mały,
festiwalem zachwycony,
jest dziś bardzo podniecony.

Wielki zapał jest w zwierzętach –
wszystkie mówią o występach.
Każdy chciałby coś pokazać,
lub humorem się wykazać.

Próby i przygotowania

- Może by, w przypływie weny,
wiersz wygłosić z leśnej sceny?
Albo – państwo niech pozwolą –
pięknie pieśń zaśpiewać solo?
Do wieczora tak w niedzielę
rozprawiało zwierząt wiele.
W poniedziałek, przed świtaniem –
słowik zaczął swe kląskanie.
Chwilę później już zaczyna,
śpiewać inna też ptaszyna.
A o brzasku, jak do wtóru,
brzmi melodią kilka chórów.

Ptaki śpiewać mogą stale
i bez próby doskonale.
Za to pszczoły dźwięcznie bzycząc,
na kwiatuszkach sambę ćwiczą.
Taniec ten karnawałowy,
jest dla pszczółek całkiem nowy.

Każdy dzisiaj pilnie ćwiczy,
nawet w gąszczu wilk skowyczy.
Chce wystąpić z recitalem,
chociaż głosu nie ma wcale.

Bąk do osy cicho szepnął:
- Słoń na ucho mu nadepnął. –
Wilk już wyje od godziny.
Wypił jajek dwa tuziny,
by poprawić głosu brzmienie.
To nie śpiew, lecz zawodzenie!
Czy nie słyszy on sam siebie?
Tak się śpiewa na pogrzebie!

Każda dziupla, każda nora –
miejscem próby do wieczora.
A gdy nocą wzeszły gwiazdy,
to zmęczony zasnął każdy.
Tylko sowa pohukuje,
księżycowi deklamuje
piękny wierszyk o miłości.
Puchacz pucha aż z zazdrości,
bo on, owszem, wiersze lubi
lecz puchacza… trema gubi.

A tymczasem… Na polanie…

W poniedziałek na polanie
wnet powstało rusztowanie.
Uwijały się tu bobry –
każdy bóbr jest majstrem dobrym.
Szybko cięły siekaczami
grube belki,  jak piłami.

Już dzik ryje jak najęty,
bo we wtorek – fundamenty.
W środę już do wykończenia
była z drewna leśna scena.

Bóbr jest cieślą doskonałym,
bardzo zdolnym, chociaż małym,
więc już w czwartek jest gotowa
piękna muszla koncertowa.

Kos ze Szczurkiem doradzają,
bo na rzeczy też się znają.
Szczurek mieszkał kiedyś sobie
w teatralnej garderobie.

Ważna teraz jest kurtyna,
pająk tkać ją już zaczyna.
Dały jedwab jedwabniki,
są kokonów… trzy koszyki.

Dwie wiewiórki bardzo zwinne,
w pracy udział wzięły czynnie.
Porobiły dekoracje,
które wzbudzą wręcz sensację.
W piątek - wszystkim na uciechę –
zawieszono wreszcie wiechę.
Wielkich dzieł się dokonuje,
kiedy zgodnie ktoś pracuje!

Kos nie myli się w rachubach,
gdyż w sobotę była próba.
Jako wielki pan maestro,
ćwiczy lis ze swą orkiestrą.

Gra w orkiestrze, na organach
mysz kościelna – wszystkim znana.
Na swej harfie pająk ćwiczy,
struny uplótł z własnych nici.
Ryś – solista w puszczy słynie,
pięknie gra na mandolinie.

Wszystkich teraz nie wymienię,
bo lis zjawił się na scenie.
Stanął raźno przy pulpicie,
dyryguje znakomicie.
Lecz się bardzo denerwuje,
bo w orkiestrze ktoś fałszuje.

- Tak nie można, nie pozwolę!
Tu są pauzy, tu cis – molle!
Moje uszy czują ból!
Wtem przyleciał jakiś mól,
siadł na nosie mistrza lisa.
- Pan mnie szuka – czy też cisa?
Weźcie szybko tego mola -
marna będzie jego dola!

Ryś za molem się ugania,
chciałby przegnać tego drania.
Mandoliną się zamierzył –
dyrygenta w nos uderzył.

Szybka mola rejterada –
już Szczurkowi sweter zjada,
aż się wkurzył lis kudłaty
i rysiowi sprawił baty.

Znów dyrygent znakomity,
w swej orkiestrze słyszy zgrzyty.
- Kto fałszuje – łby zakute?
Zaraz pożrę swą batutę!

Ulegając roztargnieniu,
pożarł nuty w oka mgnieniu.
A co z kluczem wiolinowym?
Klucz lis wypluł, bo niezdrowy…

Wreszcie późnym popołudniem,
każdy muzyk gra już cudnie.
Lis jest już zadowolony.
Tu znak daje łbem zwichrzonym,
że na dzisiaj już wystarczy;
spode łba zaś jeszcze warczy,
że jak jutro ktoś sfałszuje –
to mu tego nie daruje!

Nadszedł dzień festynu…

Jest niedziela. Już od rana
pełna zwierząt jest polana.
Z najdalszego też zakątka,
przyszły z puszczy dziś zwierzątka.

Więc przybyły tutaj dziki,
leśne koty, czyli żbiki;
i zające, i wiewiórka,
i wiewiórki śliczna córka.

Suną żółwie i ślimaki,
przyleciały wszelkie ptaki.
Przyszły sarny i daniele
oraz innych zwierząt wiele.

A idących nie ma końca,
widać również tam zaskrońca.
I owadów są miliony,
każdy z nich – zadowolony.
Żuki, mrówki, nawet stonki.
Gdzie czerwono – tam biedronki.

Są też pszczółki i szerszenie;
wszystkich ich tu nie wymienię.
Przyszli oni w tę niedzielę,
bo atrakcji będzie wiele.

Najpierw w skokach są zawody.
Żaba skakać chce do wody,
lecz to będzie wzwyż skakanie.
Zawodnicy na polanie
ćwiczą, skaczą trzy kwadranse.
Każdy miał tu swoją szansę,
lecz zawody pchła wygrała,
w tej dziedzinie doskonała.

Za pomysłem teraz Szczurka,
przeciąganie będzie sznurka.
Wezmą udział dwa mrowiska,
w zapaśniczych tych igrzyskach.
Sznurek taki jest ciągniony
przez sto mrówek – z każdej strony.

Czarne mrówki pracowite,
są w tym dziele znakomite,
więc wygrały z czerwonymi
w przeciąganiu sznurka – liny.

Zasłużenie tu wygrały
i nagrodę otrzymały.
Miodu wzięły po kropelce,
wszystkie są szczęśliwe wielce.

Niedźwiedź znalazł się na scenie.
On na wszystko ma baczenie
i na środku stanął z tubą.
- Amfiteatr naszą chlubą!
- Kto jest dzisiaj na festynie,
tego radość nie ominie.
Lecz kto źle się tu zachowa,
tego służba porządkowa
wyprowadzi precz z polany,
lub pokłuje go żądłami!

Rzeczywiście, od początku
dzik pilnuje dziś porządku.
Choć nie lubi on przemocy,
ma trzy osy do pomocy.
Kiedy trzeba użyć siły –
osy będą wnet żądliły.

- Kto dziś złamie zarządzenie –
niech nadstawi swe siedzenie.
Osa żądłem go ugodzi
tam, gdzie słonko nie dochodzi!

Przyszły z puszczy wszystkie lisy,
a te lisy to urwisy.
Jeden w karty tu zagrywa,
oszukuje, więc wygrywa.
Dzik zobaczył tu karciarza
i raciczką mu wygraża.
Wszyscy wiedzą, że te lisy
zwykle łamią tu przepisy.

Zadrzeć z dzikiem – to nie żarty,
więc lis oddał swoje karty.
Teraz, grzeczny, w róg polany
pobiegł w piłkę grać z wydrami.

Na polanie, pod dębami,
stoi bufet z przysmakami.
Jest tu ziarno i jagody,
i spadziowe, leśne miody;
no i nektar jest w kubeczkach,
i źródlanej wody beczka.

Tu się pszczółki uwijają
i przysmaki te rozdają.
Niedźwiedź przyszedł, nosem kręci,
bo go miodzik bardzo nęci.
Wnet mu pszczółki przydźwigały
wonny miodu plaster cały.

Już południe, słońce świeci,
idą susły i ich dzieci.
One rano wstać by chciały,
lecz te śpiochy znów zaspały.

Mają susły swe zalety
i kochają kabarety.
Jeszcze zdążą się z godzinę
pozabawiać na festynie.
Lecz już wczesnym popołudniem,
na widowni będzie trudniej
znaleźć miejsce bliżej sceny.
Dobre miejsce – każdy ceni!

Sprytne susły, gdy pojadły,
w pierwszym rzędzie już zasiadły.
A za nimi, w siódme pędy,
wnet zajęto pierwsze rzędy.

I oto… kabaret się zaczyna

Szczurek wyszedł przed kurtynę.
- Nasz kabaret za godzinę!
Ale Szczurek może gadać,
każdy chce na miejsca siadać.
Więc widzowie już po chwili,
cały teatr zapełnili.

Oto krótkie przemówienie:
Kos i Szczurek są na scenie,
by tu wszystko aranżować
i imprezą tą kierować.

Teraz każdy swoje ślepia
w oświetloną scenę wlepia.
Nie ma rady, Kos zaczyna,
poszła w górę więc kurtyna.

Kos wziął tubę i powiedział:
- Zapraszamy tu niedźwiedzia! –
Pusta loża honorowa,
choć tam chyba… ktoś się chowa.

W loży miejsce nie jest puste,
siedzą dwie ropuchy tłuste.
Takie chodzą w lesie słuchy,
że największe z nich plociuchy.

- Nie ma na nie żadnej kary,
choć paskudne to plotkary!
Rzecz to dla nas niepojęta! –
oburzają się zwierzęta.

A ropuchy niewzruszone,
przez nikogo nieproszone
wgramoliły się na scenę.
- Cicho bądźcie, mamy wenę!
Chociaż wam to nie na rękę,
zaśpiewamy swą piosenkę.

„My jesteśmy dwie ropuszki,
bardzo piękne z nas dziewuszki;
mamy cerę chropowatą,
bo jest moda właśnie na to.
Oczka nasze wyłupiaste
są cudowne – to jest jasne.
Wąskie pyszczki – dla rechotek,
buzie mamy więc szerokie
i puszyste mamy brzuszki –
takie śliczne z nas ropuszki!”

- Hej, ropuchy złotouste,
wy jesteście – owszem,  tłuste.
Małe liski są puszyste
i ich kity zamaszyste!
Ale pełno w was obłudy!
- krzyknął lisek cały rudy.

- Siedź tam cicho i bez krzyków,
włamywaczu do kurników!
My przyszłyśmy poplotkować
i artystów krytykować.
Widać, boisz się krytyki,
stąd też twoje są przytyki.

Wtem ucichły wszystkie głosy.
Szczurek o uwagę prosi –
rozpoczyna powitanie.
Jest już cisza na polanie.

Najpierw witał więc niedźwiedzia,
który już w swej loży siedział.
Później witał wszystkich grzecznie,
gości z wioski – najserdeczniej.

Awantury dziś nie będzie,
choć tu siedzą w jednym rzędzie:
świnka, lisek i dwie kury,
baran, myszka i kot bury.
Pies się urwał też z łańcucha -
cicho siedzi, grzecznie słucha.

       Przygoda jeża

- Kto wystąpi na początek? –
to pytanie do zwierzątek.
- Jeśli ktoś zna dobrze rolę,
może zostać wnet idolem.

- Niepotrzebna nam zachęta! –
obruszyły się zwierzęta.
- My – pisnęły dwa ślimaki –
mamy skecz nie byle jaki.

- Zanim dojdą ci panowie,
może ja wam coś opowiem?
Jestem jeżem – ostrym zwierzem,
bo się bardzo często… jeżę.
Toteż w związku z tym jeżeniem,
 wnet opowiem wam  zdarzenie:
Przyszła pani raz do lasu,
chciała usiąść – dla wywczasu.
Chciałem uciec, nie zdążyłem.
Siadła prosto na mnie tyłem.

O intruzów się nie troszczę,
bo swe kolce często ostrzę.
Moje kolce – igiełeczki,
weszły w pupę jak szpileczki.

Pani nagle się zerwała
i jagody wysypała,
które miała w swym koszyku,
robiąc w lesie dużo krzyku.

Gnała potem jak szalona
wprost do wioski, przerażona.
Biegnie, skacze, pokrzykuje,
że ją w pupę strasznie kłuje.

- Brawo! – przerwał zając krzykiem.
Bo jej mąż jest kłusownikiem!
On chciał ze mnie raz, niestety,
zrobić combry i pasztety!
- Hej, przerywać nie należy,
głos ma przecież jeszcze jeżyk! –
zgromił Szczurek wnet zająca.
- Niech opowie jeż do końca!

- Ja tak myślę wtedy sobie:
Nie popuszczę tej osobie.
Mówiąc szczerze, bez emocji,
miałem środek lokomocji.

Do zagrody tak przybyłem,
wtedy już jej odpuściłem.
Nadal biedna tak krzyczała,
że policja przyjechała.
Zapisano w protokole,
że kobietę z tyłu kole.

Pan aspirant, bardzo miły,
chciał te kolce, co się wbiły,
powyciągać zawodowo,
więc… nachylił się służbowo,
uniósł w górę rąb sukienki,
lecz… nie zdążył użyć ręki.
Znać nie wiedział on, niestety,
jak wrażliwe są kobiety;
wyczuwając w nim amanta,
pani zbiła aspiranta…

- Brawo, brawo! – krzyknął zając,
znów opowieść przerywając. –
Dzielną mamy tu policję.
Niechże walczą z kłusownictwem!

- Drogi panie, nasz zającu,
głos zabierzesz ty na końcu.
I masz rację tu bezsprzecznie,
lecz przerywać jest niegrzecznie!
Kos się teraz musiał wtrącić,
aby jeżyk mógł dokończyć.

Źle już było, że tak powiem,
 więc przybyło pogotowie.
Przyjechało na sygnale,
bo kobieta była w szale.
I strażacy przyjechali,
bo myśleli, że się pali!

Szuka ognia straż pożarna,
a ja patrzę, gdzie spiżarnia.
Drogę szybko tam znalazłem,
do spiżarni cichcem wlazłem.

Chociaż na wsi ciężkie czasy,
to wisiały tam kiełbasy,
kiszki, szynki, salcesony -
byłem więc zadowolony.

Dawno się tak nie najadłem
i baleron tam podkradłem.
Wprost na kolcach wylądował,
gdym kiełbaskę konsumował.
Później chciałem pić troszeczkę,
uraczyłem brzuszek mleczkiem
i nie czyniąc już hałasu,
podreptałem wprost do lasu.

- Brawo, brawo! – wszyscy klaszczą,
a wilk kłapie swoją paszczą.
Z paszczy ciurkiem leci ślinka,
no bo pyszna jest wędlinka.
- Nie ukradłeś baleronu!
Jak ktoś tobie – tak ty komuś!

Gadać tutaj szkoda czasu.
Ludzie biorą wszystko z lasu!
Niszczą bory – tak jak leci,
zostawiają tylko śmieci.
- Nasze życie jest nieznośne! –
zając krzyczy najdonośniej.

 Tymczasem pan dyrygent…

- Dziś jest święto na polanie! –
przerwał Szczurek wiecowanie.
- Zagraj teraz nam, orkiestro,
do batuty więc, maestro!

Lis, ubrany elegancko,
skłonił widzom się szarmancko.
Ta publiczność nie od dzisiaj
bardzo ceni pana lisa.
Choć jest wielkim ekscentrykiem,
znanym w lasach jest muzykiem.

- A ekscentryzm, moi mili,
byście wyraz przyswoili,
to dziwactwo niesłychane,
u artystów spotykane.

Lis, jak wszyscy dziś artyści,
białą pastą zęby czyści.
Paraduje w kapeluszu
z błyszczącego czernią pluszu
i w zielonym chodzi fraku,
który jest wyrazem smaku.
Okręcony białym szalem,
lis wygląda doskonale.

Zwykle dla lisiego bractwa
ważny pęd jest do bogactwa;
myślą tylko o swym brzuchu
i chcą sypiać w gęsim puchu.

Ten zaś – w innym świecie żyje
i źródlaną wodę pije.
Latem czarne je jagody,
a gdy zimą przyjdą chłody,
jada wtedy, co popadnie,
lecz kur nigdy on nie kradnie!
Bo artysta, nawet płodny,
często w Polsce chodzi… głodny!

Lecz choć lis się głodem morzy,
to całymi dniami tworzy;
chodzi borem, nasłuchuje
i muzykę komponuje.

Bo tu latem ptaków śpiew,
szeleszczący poszum drzew,
również cichy szmer strumyka
- to dla lisa jest muzyka.

Nawet zimą, gdy dzień krótki,
lisek zbiera w lesie nutki.
Puszcza nadal cicho żyje,
kiedy mroźny wicher wyje.

Gdy śnieg chrzęści pod stopami,
to lis szczęka w rytm zębami;
choć go całkiem chłód przenika,
to dla lisa też muzyka.

Gdy ucichnie zawierucha,
to… burczenia słucha brzucha.
Nawet z głodu to burczenie,
lis odbiera jak nucenie.

Każdym dźwiękiem się raduje
i muzykę komponuje.
On nie liczy na zaszczyty,
choć to muzyk znakomity.

Dziś orkiestra już skupiona,
wprost w batutę jest wpatrzona.
Koncert dzisiaj tu otwiera
utwór piękny, bo „Lot trzmiela”.
To klasyka koncertowa
imć Rimskiego – Korsakowa.
Już batuta podryguje,
czasem płynie lub faluje;
w górę, na dół i poziomo,
i spiralą zakręconą.
Tnie powietrze jak skalpelem –
utożsamia się z tym trzmielem,
który głośno buczy basem,
lecąc sobie ponad lasem.

Słychać wszystkie instrumenty,
lis się miota jak najęty;
kręci łapą piruety,
chce, by głośniej grały flety.

Gra orkiestra wciąż donośniej,
słychać trzmiela coraz głośniej.
Śmiało teraz mógłbym przysiąc,
że tych trzmieli leci tysiąc!

Lis z zapałem dyryguje.
Podryguje, podskakuje,
jakby nogi miał parzone
przez węgielki rozżarzone…

Obie łapy na dół, w górę,
już nie patrzy w partyturę.
Cóż za zapał, cóż za werwa!
Tu muzykę nagle przerwał…
i skamieniał tak w figurze,
jak rzeźbiony ktoś w marmurze.

Wielkie brawa się zerwały,
a lisiczki aż piszczały.
Każda marzy nie od dzisiaj,
by poślubić pana lisa.

Lis ukłonił się wytwornie,
widzą wszyscy, że jest w formie.
Wśród wiwatów i okrzyków
łapą wskazał na muzyków.
Wirtuozów wielka wprawa
zasługuje też na brawa.

Cała zgraja rudych lisów
wręcz domaga się już bisów.
Zamiast tego – propozycja:
będzie mistrza kompozycja!

Słychać piękną już melodię –
dyryguje lis rapsodię.
Brzmią tu dźwięki krakowiaka,
coś z mazurka, kujawiaka.
Są odgłosy też natury,
co wynika z partytury.

Na widowni zasłuchani
siedzą wszyscy melomani.
Lecz nie wszyscy tak słuchają,
bo ropuchy obmawiają:
- Jak tak można, proszę pani,
posługiwać się kolcami?!
- Ta kobieta, co jeż pokłuł,
szanowana jest tu wokół.

Wszystkim dobrze jest tu znana,
z zacnej sztuki plotkowania.
Jak posiedzi u sąsiadki,
gdy coś kłuje ją w pośladki?
Dzień bez plotek – wielka strata.
Traci na tym każda chata!

Jeszcze obie coś mówiły,
lecz je brawa zagłuszyły.
Brawa były to szalone,
ale wielce zasłużone.

A ropuchy nie darują,
teraz lisa krytykują:
- A wie pani? Chodzą słuchy,
że ten lis jak pień jest głuchy
i do tego, proszę pani,
posługuje się czarami!
- Do muzyki trzeba serca,
a czy ma je drobiożerca?
- Sama nie wiem, droga pani,
co w nim widzą melomani?!

A kabaret trwa…
Zmienia teraz się estrada.
Szczurek znowu zapowiada:
- Piękna była to muzyka,
lecz niech baran tu przybryka.
On to bowiem, w swej prostocie,
skecz wygłosi o głupocie.

Stoi baran za kurtyną,
i z baranią swoją miną
spode łba się dziwnie gapi,
na estradę się nie kwapi.
Myśląc, że ma chłopak tremę,
dzik go wypchną w mig na scenę.

Stanął baran zbaraniały,
jak słup soli, jak ze skały.
A widownia gwiżdże, tupie.
- Mów wełniaku, co jest głupie?!

Wreszcie baran zaczął bąkać,
coś tam szeptać i się jąkać.
Hej tam, głośniej! Hej, prosimy,
bo na końcu nie słyszymy!

Ala ta barania głowa,
nie wymawia ani słowa.
Już z pomocą Kos pospiesza
i barana chce pocieszać.

Lecz widownia nie daruje,
bardzo szybko reaguje.
- Mów, gamoniu, wszystkim zaraz,
jaki tutaj masz ambaras?

- Swoją rolę owszem, znałem,
lecz jak zwykle… zbaraniałem!
Ja naukę chcę wykluczyć,
bo się wcale nie chcę uczyć!

Niechaj ktoś mą głowę kupi,
bo jak wiecie… jestem głupi.
A nieukom wieczna chwała!
Oto słowa są bęcwała…

Znów reakcja dobrze znana –
lecą szyszki na barana!
Taka wyszła z tego heca,
że nasz baran się rozbeczał…

Choć głupota jest tragiczna,
czasem staje się komiczna.
Śmieją wszyscy się z barana.
- To głupota niesłychana!

Kura śmiechem się zaniosła
i z uciechy jajko zniosła.
Chcąc zadziwić tu widownię,
 jajka zniosła dwa. Dosłownie!

Kogut piejąc, już zagaja:
- Patrzcie państwo! Ale jaja!
Niesłychane to na świecie!
Znosić jaja. W kabarecie!

A ropuchy znów rajcują,
obmawiają i plotkują.
- Czy wie pani? Moim zdaniem,
niezły numer z tym baranem.

- A ta kura, to nie bajka –
malowane znosi jajka!
- Oj, zadziwią się sąsiedzi,
kiedy jajka już wysiedzi.
- Niechże pani zapamięta –
będą w kratkę jej kurczęta!

- Hej, zamilczcie, obmawiaczki,
przyszły bowiem dwa ślimaczki!
Przerwał plotki Kos ropuchom,
aby oddać głos maluchom.
- Cóż powiecie moi mali,
byśmy trochę się pośmiali?

- Na tę scenę długo szliśmy,
nawet tremę zgubiliśmy.
Kto odnajdzie naszą tremę,
niech zakopie ją pod ziemię,
bo my tremy tej nie chcemy,
my pragniemy twórczej weny!
- Zaczęliście numer żwawo –
Szczurek prosi więc o brawo.

Pierwszy ślimak na podłodze,
stojąc na swej jednej nodze,
wszystkim grzecznie podziękował
i wnet dowcip prezentował:

- Słoń i mrówka, drodzy goście,
po drewnianym idą moście.
Słoń jest ciężki – my to wiemy.
- Ależ bardzo my tupiemy!
Mówi mrówka ta do słonia.
Toż ze śmiechu można skonać,
że ta mrówka głośno tupie.
Chyba buty ma podkute!
Czy ktoś widział – sprawdźcie sami –
małą mrówkę z podkowami?

Nie umilkły jeszcze brawa,
drugi ślimak mówi kawał:
- Poszedł zając między drzewa
i piosenkę taką śpiewa:
- Wstrętne misie, brzydkie misie,
wszystkie misie głupie dzisiaj!

Z gąszczu niedźwiedź się wyłonił.
Zając struchlał, lecz się skłonił.
Spojrzał na niedźwiedzia z lękiem
i wnet zmienił swą piosenkę:
- Śliczne misie, mądre misie,
wszystko dzisiaj myli mi się.

- Dobry dowcip! To jest w dechę! –
Wszyscy się zanoszą śmiechem.

- Po co klaszczą? Cóż za rumor!
Nie dla ropuch taki humor.
- Z czego tu się można śmiać?
Chyba trzeba nam stąd wiać!

- Ssaki, gady, nawet muchy
niechaj wiedzą, że ropuchy
to wybitne są artystki!
Cała reszta – marne chłystki!

Niedźwiedź jakiś czas się zżymał,
lecz tym razem nie wytrzymał:
- Nie podoba mi się, panie,
wszystkich zwierząt obrażanie!
Wasza wielka zaś chełpliwość,
wyczerpała mą cierpliwość;
więc rozrywki dostarczycie
i na scenie zatańczycie!
- Niech zobaczy teraz każdy,
jakie z was są wielkie gwiazdy!

- My nie mamy o to stracha,
niech zagrają Offenbacha…
To okazja niesłychana.
Zatańczymy wam kankana!

     Występ ropuch

Już ropuchy człapią z wolna,
a muzyka gra frywolna.

Chociaż chłopcy wolą żabki,
bo te żabki zgrabne babki,
na widowni podniecenie.
Już ropuchy są na scenie,
po ukłonie, na polanie,
wnet rozlega się gwizdanie.
Wszyscy teraz klaszczą w łapy,
a łosiowi chodzą chrapy.
Chociaż słońce już zachodzi,
atmosfery nic nie schłodzi!

Już ropuchy zaczynają.
W górę kiecki zadzierają,
no i skaczą jak szalone.
Tak potrafią tylko one.

Na widowni śmiech i krzyki,
nie brakuje też krytyki.
- Hej, ropuchy, czy wy śpicie?
Skrzeczałyście, że tańczycie!

- Rany Julek! Niech ja skonam,
one tańczą w pantalonach!
A do tego moc koronek… -
polny dziwi się skowronek.

- To nie żadne pantalony,
choć ich kolor jest czerwony.
To wełniane są reformy! –
dzika słychać głos zadziorny.

- A wy wcale się nie znacie,
jakie one mają gacie;
bo ja twierdzę, że te damy
założyły dziś barchany!
Kto chce, zakład przyjąć może,
stawiam tutaj swe poroże! –
wrzeszczy jeleń doświadczony,
bo ma własne cztery żony.

A muzyka rżnie wesoło.
Lis wyciera z potu czoło
i tak żwawo dyryguje,
aż się fraka rękaw pruje.
Macha szybko tak łapkami,
jak koliber skrzydełkami.

Lis panuje nad łapami,
ale nie wie, co z nogami.
Te na scenie przytupują,
rytm muzyki wystukują.

A orkiestra gra, bez mała,
jakby całkiem oszalała.
To jest amok na polanie,
przy szaleńczym tym kankanie…

- Mamy Paryż, Moulin Rouge! –
zabeczała jedna z kóz.
Wszyscy mają tu uciechę,
bo zabawa świetna, w dechę!

Ciągle tańczą te ropuchy,
aż falują tłuste brzuchy.
Ciurkiem z ropuch pot się leje,
a widownia wręcz szaleje.
- Hej, ropuchy, wyżej nogi!
Przyrosłyście do podłogi?!
- Ale człapią te pokraki.
Wam nie szpilki, lecz drewniaki!

Rzeczywiście, po minucie,
każda tańczy w jednym bucie.
Gdy minęły cztery chwilki,
połamały obie szpilki.

- Hej łamagi, hej, szpetoty!
Brać się żwawiej do roboty! –
takie oto epitety,
słychać również tu niestety.

- Niech orkiestra grać przestanie!
To nie taniec, lecz człapanie!
Tak widownia się podnieca.
- Zaraz będzie jakaś heca…

Wtem się wszystkie obróciły,
w górę kiecki zarzuciły,
do połowy się wygięły
i… pośladki swe wypięły!!

Nie ma tutaj arogancji –
tańczą właśnie tak we Francji!
- Rany gościa! Ten tu stracił,
kto nie ujrzał takich gaci!

Wilk wyciągnął wilczą szyję
i z radości teraz wyje.
Oto gratka dla urwisów,
by stanowczo żądać bisów!

Już ropuchy są zmęczone,
bo nie młode raczej one.
- Jak zakończą występ zatem?
Ukończyły go szpagatem.

Nic dziwnego – jak świat światem,
kankan kończy się szpagatem.
Lis też przerwał w mig muzykę,
jakby uciął scyzorykiem.

     Zakończenie

Głucha cisza na polanie,
bo w napięciu trwa czekanie.
Jest niepewna sytuacja –
będą gwizdy, czy owacja?

Niedźwiedź pierwszy w swojej loży,
do klaskania łapy złożył.
Wstał… i z miną dość łaskawą –
gromkie bije teraz brawo.

Wszyscy z siedzeń powstawali
i jak niedźwiedź, też klaskali.
Brawa równe i miarowe,
huczą echem po dąbrowie…

Tak ropuchy się zdziwiły,
że aż pyszczki otworzyły.
A braw się nie spodziewały,
bo zwierzątkom dokuczały.

Wstydzą teraz się te panie,
bo jest grzechem obmawianie;
ze wzruszenia teraz obie
popłakują cicho sobie.

- My się teraz poprawimy,
wszystkie krzywdy naprawimy!
A kto dobre miał serduszko,
wnet wybaczył tym ropuszkom.

Wszyscy mają z nas niestety,
swoje wady i zalety.
Trzeba wiedzieć, że ropuchy,
chociaż w bajce to plociuchy,
dla  ogrodów są bezsprzecznie –
nadzwyczajnie pożyteczne.

Muszę zatem tu zaznaczyć:
- Wielką sztuką jest wybaczyć.
Mam do wszystkich to przesłanie:
darem serca – wybaczanie!

Nadszedł koniec naszej baśni,
koniec również leśnych waśni.
Po to był „Festiwal zgody”.
Zgoda w puszczy – szczytem mody!

Do wieczora na polanie
trwało wielkie balowanie.
Kos ze Szczurkiem też tańczyli,
bo po stokroć zasłużyli.
Dalsze ich przygody słynne,
wnet opowiem w książce innej.

Cezary Piotr Tarkowski

PCHŁA TURYSTKA

    PCHŁA  TURYSTKA   W Sandomierzu pchła mieszkała. Kiedyś sobie pomyślała, że jej wcale nie zaszkodzi, gdy odwiedzi ciotkę w Ł...