DOKTOR JEZIOREK
Wiele osób zarzuca mi, że wspominając dzieciństwo, młodość i późniejszy żywot,
często fantazjuję i łżę jak najęty. Niedowiarkom odpowiadam tak:
Za pisanie nikt mi nie płaci. Jako półgłówek od młodego wieku, piszę dla
Was za darmo. Fantazjowanie, to ciężka praca, więc za
darmo zmyślajcie sobie sami. A najbardziej fantastyczne i humorystyczne
historie zdarzają się właśnie w życiu.
Życie
zaczęło mnie doświadczać za czasów schyłkowego Gomułki, kiedy z dobrymi
wynikami ukończyłem szkołę podstawową. Doskonale zdałem egzaminy do technikum w
Białymstoku, skąd wkrótce zostałem wyrzucony na zbity pysk. Celowo się
podłożyłem, bo krew nie woda, a w domu zostawiłem ukochaną, zawód melioranta
darzyłem nieopisanym wstrętem płynącym z głębi serca, a jeszcze bardziej
nienawidziłem szkoły, w której nie było dziewcząt. Liceum to co innego!
Podobny los spotkał Wojtka
Kociszewskiego, z którym kończyłem podstawówkę. Obaj spotkaliśmy się w I klasie
liceum im. Leona Kruczkowskiego w Ursusie, gdzie jak myśleliśmy – czeka nas
błogość pobierania nauk w sposób radosny i wielce beztroski. Oj, myliliśmy się
bardzo. Od początku nauczyciele patrzyli na nas spode łba, jako na
drugorocznych głąbów, a i podpadliśmy już na początku roku. Kociszewski obił
gębę koledze z najstarszej klasy, a ja strzeliłem z gumki papierowym haczykiem
w oko, którego właścicielką była Walera, nasza polonistka. To był zwykły
wypadek, bo celowałem w durny łeb Rajtuza. Nie miałem przecież złych intencji,
ale nie uznano tego za okoliczność łagodzącą.
Na domiar złego do szkoły przyszła matka Kocura i naskarżyła, że zrobiliśmy 50
litrów wina z jabłek i gąsior zamknęliśmy w jednym z piwnicznych pomieszczeń,
do którego Wojtuś nie chce oddać klucza. Wyniki w nauce też nie były
imponujące, ale to nie z naszej winy. Do szkoły nosiliśmy dębowy kuferek, do
którego nie mieściły się wszystkie podręczniki i zeszyty. Zatem zgodnie z
wpajaną w nas komunistyczną doktryną o wspólnej własności, wszystko mieliśmy
wspólne. Kiedy Kocur dostawał z odpowiedzi dwóję, to dostawał dwóję i nikt nie
wnosił zażalenia. Ale kiedy z wypracowania dostawaliśmy czwórkę, to ponieważ
praca była wspólna i we wspólnym zeszycie, więc ocenę dzielono na nas dwóch i
też dostawaliśmy po dwójce. Oto klasyczny szkolny przykład komunistycznej
sprawiedliwości!
Nasza kariera naukowa w Liceum im. Kruczkowskiego, nie zapowiadała się różowo.
Dlatego pan dyrektor wezwał nas któregoś poranka przed swoje oblicze, nakazał
kategorycznie pojechać do Pruszkowa i w jednej z przychodni odnaleźć doktora
Jeziorka. Wybitny ten specjalista ma nas dokładnie zbadać, dlaczego nie chcemy
się uczyć i czemu tak kurczowo trzymamy się I klasy, że postanowiliśmy w niej
pozostać po raz trzeci. Dostaliśmy pieniądze na bilety kolejowe i dyrektorskie
błogosławieństwo z zapewnieniem, że bez diagnozy na piśmie nie mamy po co
pokazywać się w szkole.
To nie było takie straszne. Ale pobledliśmy, kiedy p. dyrektor zarekwirował
nasz sławetny drewniany kuferek z pięknym, rzeźbionym lwem na wieku. Kuferek
miał pozostać w dyrektorskim gabinecie jako depozyt, abyśmy nie musieli go
nosić w obcym mieście. Klęska. W kuferku bowiem były nie tylko papierosy. Te
zresztą można zawsze kupić, ale znajdował się tam piękny, kolorowy magazyn, z trudem
przemycony zza „żelaznej kurtyny”. Już z okładki uśmiechała się śliczna
blondynka ubrana tylko w szpilki i… makijaż. A co było w środku!
Dzisiaj takie magazyny są powszechnie dostępne, można je nabyć w każdym kiosku.
W tamtych jednak czasach był to skarb osiągany jedynie przez nielicznych i za
duże pieniądze. Za pokazanie paru dziewczyn, zawsze mieliśmy ściągi, prace
domowe, a przede wszystkim uznanie i szacunek wśród chłopaków całej szkoły!
- Panie dyrektorze, tu są nasze pomoce naukowe, a my chcemy podczas podróży się
uczyć – wybełkotał ze łzami w oczach Kociszewski.
To oświadczenie nie było tak zaskakujące, co głupie, bo pociąg z Ursusa do
Pruszkowa jedzie aż… 10 minut. W końcu to tylko dwie stacje. Przychodnię też
znaleźliśmy, bo nie jest tak daleko od dworca PKP. Tylko, że w tej przychodni,
nikt nie znał doktora Jeziorka. No ale po długim tłumaczeniu, że doktor musi
nas zbadać – dlaczego nie chcemy się uczyć, skierowano nas do specjalistycznej
przychodni szkolno – wychowawczej. Tam przyjęła nas jakaś młoda psycholog i
dusząc się ze śmiechu oznajmiła, iż doktorem Jeziorkiem nie jest. Skierowała
nas za to do Przychodni Zdrowia Psychicznego.
Tam z powrotem chcieli nas odesłać do przychodni, z której przyszliśmy, ale
uparliśmy się na dr Jeziorka i tyle. Psychiatra patrzył na nas bardzo
podejrzliwym wzrokiem, wreszcie dał nam skierowanie do szpitala
psychiatrycznego w Tworkach, gdzie właśnie miał leczyć dr Jeziorek, a nawet sam
Freud, bywający też Napoleonem.
Jedną stację kolejki WKD przeszliśmy pieszo. Z izby przyjęć trafiliśmy do
tłustego medyka o wyglądzie dobrodusznym. Zajął się nami poważnie, popukał
nawet młotkiem w kolano. Mówił cicho, spokojnie i łagodnie. Stwierdził
erotomanię, początkowe stadium alkoholizmu (Wojtek całkiem niepotrzebnie
opowiadał o pornosie i naszym gąsiorku) i coś jeszcze bardziej poważnego. Do
leczenia zamkniętego nas jeszcze nie zakwalifikował, ale stwierdził, iż
jesteśmy na dobrej drodze.
Pan doktor wszystko dokładnie zapisał, karty chorobowe włożył do dużej, szarej
koperty, kopertę zakleił i kazał zanieść do… doktora Jeziorka. Dr Jeziorek
przyjmuje w przychodni na Żbikowie – powiedział.
- Rany gościa!
Tu pragnę oświecić Czytelników słabszych z geografii, że Żbików jest dzielnicą
Pruszkowa, zaś sam Pruszków był wtedy czterdziestotysięcznym miastem i dość
rozległym, z fatalną komunikacją, a w tamtych czasach z jej brakiem.
Poszliśmy.
Wreszcie tu, uśmiechająca się tajemniczo rejestratorka oświadczyła, że doktor
nie może się nas doczekać. Fakt, zrobiło się już dość późno. Nieśmiało
weszliśmy do gabinetu zmęczeni i wygłodzeni. Myśleliśmy, że będziemy mogli
usiąść. Ale nie. Lekarz, widać że w doskonałym humorze, ze śpiewnym wileńskim akcentem
zadał rutynowe pytanie: - I co was młodzieńcy do mnie sprowadza?
- Pan dyrektor nas wysłał, aby pan doktor nas zbadał, dlaczego nie chcemy się
uczyć i z jakiej przyczyny chcemy zostać trzeci rok w pierwszej klasie –
odpowiedzieliśmy jednocześnie, tworząc niezły duet.
- Aaaaa… - Na moje oko, to wydajecie się na tyle zdrowi, że krowy paść możecie.
Ale przede wszystkim, to ja nie jestem doktor Jeziorek, tylko Bajorek!
- Ale pan dyrektor podał nam takie…
- Co pan dyrektor wam podał, to ja wiem – przerwał doktor Bajorek. Zresztą
muszę do niego zadzwonić… I zadzwonił.
- Słuchaj Józek, przyszło do mnie dwóch tumanów i pytają – uważaj – dlaczego
nie chce im się uczyć! – A niby co – ja jestem wróżką jaką, czy co?
No cóż, jakoś zdaliśmy. Nawet udało nam się zdać maturę i iść dalej. Oj,
ciężkie jest życie sztubaka.
Dyżurny Psychiatra Kraju
Cezary Piotr Tarkowski