piątek, 13 września 2019

DOKTOR JEZIOREK


DOKTOR JEZIOREK
 
          Wiele osób zarzuca mi, że wspominając dzieciństwo, młodość i późniejszy żywot, często fantazjuję i łżę jak najęty. Niedowiarkom odpowiadam tak: Za pisanie nikt mi nie płaci. Jako półgłówek od młodego wieku, piszę dla Was za darmo. Fantazjowanie, to ciężka praca, więc za darmo zmyślajcie sobie sami. A najbardziej fantastyczne i humorystyczne historie zdarzają się właśnie w życiu.
          Życie zaczęło mnie doświadczać za czasów schyłkowego Gomułki, kiedy z dobrymi wynikami ukończyłem szkołę podstawową. Doskonale zdałem egzaminy do technikum w Białymstoku, skąd wkrótce zostałem wyrzucony na zbity pysk. Celowo się podłożyłem, bo krew nie woda, a w domu zostawiłem ukochaną, zawód melioranta darzyłem nieopisanym wstrętem płynącym z głębi serca, a jeszcze bardziej nienawidziłem szkoły, w której nie było dziewcząt. Liceum to co innego!
          Podobny los spotkał Wojtka Kociszewskiego, z którym kończyłem podstawówkę. Obaj spotkaliśmy się w I klasie liceum im. Leona Kruczkowskiego w Ursusie, gdzie jak myśleliśmy – czeka nas błogość pobierania nauk w sposób radosny i wielce beztroski. Oj, myliliśmy się bardzo. Od początku nauczyciele patrzyli na nas spode łba, jako na drugorocznych głąbów, a i podpadliśmy już na początku roku. Kociszewski obił gębę koledze z najstarszej klasy, a ja strzeliłem z gumki papierowym haczykiem w oko, którego właścicielką była Walera, nasza polonistka. To był zwykły wypadek, bo celowałem w durny łeb Rajtuza. Nie miałem przecież złych intencji, ale nie uznano tego za okoliczność łagodzącą.
          Na domiar złego do szkoły przyszła matka Kocura i naskarżyła, że zrobiliśmy 50 litrów wina z jabłek i gąsior zamknęliśmy w jednym z piwnicznych pomieszczeń, do którego Wojtuś nie chce oddać klucza. Wyniki w nauce też nie były imponujące, ale to nie z naszej winy. Do szkoły nosiliśmy dębowy kuferek, do którego nie mieściły się wszystkie podręczniki i zeszyty. Zatem zgodnie z wpajaną w nas komunistyczną doktryną o wspólnej własności, wszystko mieliśmy wspólne. Kiedy Kocur dostawał z odpowiedzi dwóję, to dostawał dwóję i nikt nie wnosił zażalenia. Ale kiedy z wypracowania dostawaliśmy czwórkę, to ponieważ praca była wspólna i we wspólnym zeszycie, więc ocenę dzielono na nas dwóch i też dostawaliśmy po dwójce. Oto klasyczny szkolny przykład komunistycznej sprawiedliwości!
          Nasza kariera naukowa w Liceum im. Kruczkowskiego, nie zapowiadała się różowo. Dlatego pan dyrektor wezwał nas któregoś poranka przed swoje oblicze, nakazał kategorycznie pojechać do Pruszkowa i w jednej z przychodni odnaleźć doktora Jeziorka. Wybitny ten specjalista ma nas dokładnie zbadać, dlaczego nie chcemy się uczyć i czemu tak kurczowo trzymamy się I klasy, że postanowiliśmy w niej pozostać po raz trzeci. Dostaliśmy pieniądze na bilety kolejowe i dyrektorskie błogosławieństwo z zapewnieniem, że bez diagnozy na piśmie nie mamy po co pokazywać się w szkole.
          To nie było takie straszne. Ale pobledliśmy, kiedy p. dyrektor zarekwirował nasz sławetny drewniany kuferek z pięknym, rzeźbionym lwem na wieku. Kuferek miał pozostać w dyrektorskim gabinecie jako depozyt, abyśmy nie musieli go nosić w obcym mieście. Klęska. W kuferku bowiem były nie tylko papierosy. Te zresztą można zawsze kupić, ale znajdował się tam piękny, kolorowy magazyn, z trudem przemycony zza „żelaznej kurtyny”. Już z okładki uśmiechała się śliczna blondynka ubrana tylko w szpilki i… makijaż. A co było w środku!
          Dzisiaj takie magazyny są powszechnie dostępne, można je nabyć w każdym kiosku. W tamtych jednak czasach był to skarb osiągany jedynie przez nielicznych i za duże pieniądze. Za pokazanie paru dziewczyn, zawsze mieliśmy ściągi, prace domowe, a przede wszystkim uznanie i szacunek wśród chłopaków całej szkoły!
          - Panie dyrektorze, tu są nasze pomoce naukowe, a my chcemy podczas podróży się uczyć – wybełkotał ze łzami w oczach Kociszewski.
          To oświadczenie nie było tak zaskakujące, co głupie, bo pociąg z Ursusa do Pruszkowa jedzie aż… 10 minut. W końcu to tylko dwie stacje. Przychodnię też znaleźliśmy, bo nie jest tak daleko od dworca PKP. Tylko, że w tej przychodni, nikt nie znał doktora Jeziorka. No ale po długim tłumaczeniu, że doktor musi nas zbadać – dlaczego nie chcemy się uczyć, skierowano nas do specjalistycznej przychodni szkolno – wychowawczej. Tam przyjęła nas jakaś młoda psycholog i dusząc się ze śmiechu oznajmiła, iż doktorem Jeziorkiem nie jest. Skierowała nas za to do Przychodni Zdrowia Psychicznego.
          Tam z powrotem chcieli nas odesłać do przychodni, z której przyszliśmy, ale uparliśmy się na dr Jeziorka i tyle. Psychiatra patrzył na nas bardzo podejrzliwym wzrokiem, wreszcie dał nam skierowanie do szpitala psychiatrycznego w Tworkach, gdzie właśnie miał leczyć dr Jeziorek, a nawet sam Freud, bywający też Napoleonem.
          Jedną stację kolejki WKD przeszliśmy pieszo. Z izby przyjęć trafiliśmy do tłustego medyka o wyglądzie dobrodusznym. Zajął się nami poważnie, popukał nawet młotkiem w kolano. Mówił cicho, spokojnie i łagodnie. Stwierdził erotomanię, początkowe stadium alkoholizmu (Wojtek całkiem niepotrzebnie opowiadał o pornosie i naszym gąsiorku) i coś jeszcze bardziej poważnego. Do leczenia zamkniętego nas jeszcze nie zakwalifikował, ale stwierdził, iż jesteśmy na dobrej drodze.
          Pan doktor wszystko dokładnie zapisał, karty chorobowe włożył do dużej, szarej koperty, kopertę zakleił i kazał zanieść do… doktora Jeziorka. Dr Jeziorek przyjmuje w przychodni na Żbikowie – powiedział.
          - Rany gościa!
          Tu pragnę oświecić Czytelników słabszych z geografii, że Żbików jest dzielnicą Pruszkowa, zaś sam Pruszków był wtedy czterdziestotysięcznym miastem i dość rozległym, z fatalną komunikacją, a w tamtych czasach z jej brakiem.
          Poszliśmy.
          Wreszcie tu, uśmiechająca się tajemniczo rejestratorka oświadczyła, że doktor nie może się nas doczekać. Fakt, zrobiło się już dość późno. Nieśmiało weszliśmy do gabinetu zmęczeni i wygłodzeni. Myśleliśmy, że będziemy mogli usiąść. Ale nie. Lekarz, widać że w doskonałym humorze, ze śpiewnym wileńskim akcentem zadał rutynowe pytanie: - I co was młodzieńcy do mnie sprowadza?
          - Pan dyrektor nas wysłał, aby pan doktor nas zbadał, dlaczego nie chcemy się uczyć i z jakiej przyczyny chcemy zostać trzeci rok w pierwszej klasie – odpowiedzieliśmy jednocześnie, tworząc niezły duet.
          - Aaaaa… - Na moje oko, to wydajecie się na tyle zdrowi, że krowy paść możecie. Ale przede wszystkim, to ja nie jestem doktor Jeziorek, tylko Bajorek!
          - Ale pan dyrektor podał nam takie…
          - Co pan dyrektor wam podał, to ja wiem – przerwał doktor Bajorek. Zresztą muszę do niego zadzwonić… I zadzwonił.
          - Słuchaj Józek, przyszło do mnie dwóch tumanów i pytają – uważaj – dlaczego nie chce im się uczyć! – A niby co – ja jestem wróżką jaką, czy co?
            No cóż, jakoś zdaliśmy. Nawet udało nam się zdać maturę i iść dalej. Oj, ciężkie jest życie sztubaka.
 
Dyżurny Psychiatra Kraju
Cezary Piotr Tarkowski
  

KOT PROT W ZIELONEJ GÓRZE


  KOT PROT W ZIELONEJ GÓRZE

 Wyjazd Prota
Nie jednego znamy kota,
lecz przygody kota Prota,
godne są opowiedzenia,
bo nikt lepszych przygód nie ma.

Właśnie kończą się wakacje,
a Prot poszedł dziś na stację.
Jak pasażer tutaj każdy,
kot ogląda rozkład jazdy.

Znać ten rozkład nie zaszkodzi.
- O, tu pociąg jest do Łodzi!
Jest też ekspres stąd do Pcimia,
do Katowic i Lublina.

Prot się teraz zastanawia –
może jechać do Wrocławia?
Jeszcze jeździ osobowy,
do Radomia i do Wschowy.
Jest pociągów tu niemało.
Gdzieś pojechać by się zdało.
Nasz Prot lubi – między nami –
bardzo jeździć pociągami.

Wyjrzał Prot nasz na perony,
a tu pociąg podstawiony.
Na wagonie jest tabliczka,
że ten pociąg do Giżycka;
a odjedzie zaraz za nim,
znany ekspres „Luboszanin”.

- Znam już Warmię i Mazury –
do Zielonej jadę Góry!
- To nie moja przecież wina,
że rok szkolny się zaczyna!

- Mnie ta szkoła wszak nie służy –
Prot wakacje więc wydłuży.
Kot do kasy biegiem leci,
po miejscówkę i bilecik.

- Żegnam myszy, żegnam szczury –
do Zielonej jadę Góry!
Wielka wzięła mnie pokusa,
by świętować Dni Bachusa!

Zwiedzanie Zielonej Góry
Pociąg przemknął jak ta strzała,
w trzy godziny, tak bez mała.
Znalazł się w Zielonej Górze,
gdzie zatrzyma się na dłużej.

Dnia drugiego, zaraz z rana,
Prot się zabrał do zwiedzania.
Wcześnie rano szybko rusza,
do miejskiego cud ratusza.

Chodzi Prot po Starym Rynku
i podziwia czar budynków.
Wąskie wiodą stąd uliczki,
przy nich stare kamieniczki.
Pełno jest tych kamieniczek,
ale ile – to nie zliczę!

Dalej kościół Matki Boskiej,
naszej Pani Częstochowskiej.
Wszedł do środka, ale teraz
dech Protowi aż zapiera.

Tutaj kopia jest obrazu,
którą dostrzegł Prot od razu.
Równa jest wizerunkowi,
Matki Boskiej z Częstochowy.

Najpiękniejsza to na świecie,
Matka Boska na portrecie.
Każdy pragnie z czci wyrazem,
zmówić pacierz przed obrazem
Panny Świętej i Dziewicy,
której cudów nikt nie zliczy.

Z uwielbienia oczy płoną
przed cudowną tą ikoną,
a gdy klęknie pątnik pieszy,
Matka Boska go pocieszy.

Miasto Prota to zadziwia –
zwiedza dalej i podziwia.
Teraz Prot już dziarsko zmierza,
gdzie Łaziebna stoi Wieża.
Był tu areszt i ciemnice,
gdzie więziono czarownice.
I opryszków tu niemało,
w ciasnych celach przesiedziało.

Jeszcze Prot zobaczyć musiał,
znany posąg imć Bachusa.
Bachus z bożków greckich słynie,
że czas spędza on przy winie.
Jest też bożkiem winorośli,
zatem lubią go dorośli.

Jest też park w Zielonej Górze,
gdzie zatrzymał się Prot dłużej.
Tutaj prosto, kot z ulicy,
do parkowej wszedł winnicy,
skąd się droga rozpoczyna,
do lubuskiej beczki wina.

Tu wysoka stoi szklarnia,
znana w mieście – to palmiarnia.
Tutaj palmy i agawy,
których bardzo Prot ciekawy.
Wszedł nieborak pod kaktusa
i znużony zasnąć musiał.

Święto Winobrania
Ale dosyć tego spania,
Święto będzie Winobrania.
Dni Bachusa, Święto Wina,
właśnie dziś się rozpoczyna.
Bachus przejął klucze miasta.
Przejął rządy no i basta…

Dzień zaczyna korowodem,
dziś sam Bachus. Idzie przodem.
Za nim różni przebierańcy,
każdy śpiewa, każdy tańczy.

Bachus wygląd ma wspaniały –
w winoroślach idzie cały.
Z sobą wiedzie Bachusików,
których w mieście jest bez liku.

Dalej pełno jest młodzieży,
w umajonej dziś odzieży.
Grupka idzie też kobziarzy,
nie brakuje tu szczudlarzy.

Są na szczudłach też dwaj klauni,
dla dzieciarni – bardzo fajni.
Śmiesznie są umalowani
i żonglują piłeczkami.
Gość też gra na katarynie,
z której stary przebój płynie.

Oto z barwną kawalkadą,
stare bryczki wolno jadą.
Każda bryczka przystrojona,
w najpiękniejsze winogrona.
Winoroślą kryte bluzki –
pięknych dziewcząt, bo lubuskich.
Stroje takie jak w teatrze,
więc z podziwem trzeba patrzeć.

Prota, rzec to teraz muszę,
zadziwiają kapelusze.
Ronda retro, oblepione
są nie jednym winogronem.
Deszcz konfetti, serpentyny,
sypią się na te dziewczyny.
Kto żyw w mieście, wyszedł z domu,
lub przygląda się z balkonu.
Każdy stojąc na balkonie,
śmieje się i klaszcze w dłonie.

(Głoszę wszystkim, by wiedzieli –
tu mieszkańcy są weseli.
Gdy twe miasto jest ponure,
odwiedź więc Zieloną Górę!)

Jadą jakieś trzy pojazdy,
ubielony jest z nich każdy.
To pojazdy rowerowe,
bardzo w Polsce nietypowe.
Nie wiem czy wy o tym wiecie,
nie ma takich nigdzie w świecie.
Jeden z kół ogromnych słynie –
jak w diabelskim niemal młynie.
A kierowca cały biały,
mocno ciśnie na pedały.
Na ten „rower” lecą kwiaty,
głośne słychać też wiwaty.

 Nagle słychać śmiechy w tłumie –
kto nie widział – nie zrozumie,
bo na skraju dziś deptaka,
wnet ujrzano tu cudaka.
Cudak lśniący jest jak z niklu,
dziarsko mknie on na bicyklu.

Czarne z wąsów zawijasy,
w paski długie ma portasy,
a publice jest wesoło,
bo mu skrzypi wielkie koło.
Jeszcze piesek narowisty,
portki podrzeć chce cyklisty!

Pełno tutaj jest bębnistów,
oraz znanych nam artystów.
I orkiestra idzie dęta,
a w niej piękne są dziewczęta.
Chłopcom też nic nie brakuje –
całe miasto maszeruje.
Idzie pochód, gra muzyka,
w takt muzyki Prot też bryka.
Ja nie będę bajerował –
niech karnawał w Rio się schowa!

Kiedy słońce zajdzie wreszcie,
to w winiarniach w całym mieście
degustacja się zaczyna,
najlepszego w Polsce wina.

A w przytulnych, małych barkach,
dla każdego wina czarka.
Wszystkie knajpki zapełnione.
Wino białe i czerwone,
piją damy i panowie,
za Bachusa dzisiaj zdrowie.

Kres już Święta Winobrania,
Prot ułożył się do spania.
Ale rano przy deptaku,
śpiew usłyszał miejskich ptaków.
Jeden ptaszek w starych drzewach,
taką piosnkę mu zaśpiewał:
„- Piękna jest Lubuska Ziemia,
a piękniejszej w Polsce nie ma.
Tu najtęskniej słowik śpiewa,
marzycielsko szumią drzewa.
Strumyk szemrze romantycznie,
księżyc świeci nam magicznie.

Tu radośnie słonko wstaje,
by w cudowne polskie maje
budzić leśne, ptasie chóry,
śpiewające hymn natury.

Tutaj niebo czasem smutne,
noc ubiera w piękną suknię.
Gwiazdy lśniące jak brylanty,
do snu grają nam kuranty.

Tutaj lato jest pogodne,
zimy zawsze są łagodne.
Tu górzyste okolice,
więc na stokach są winnice.
Tu wspaniałe rolne płody
i z łąk wonnych pyszne miody.

Kiedy wzlecę aż pod chmurę,
to Zieloną widzę Górę.
Piękny ratusz i ulice,
najpiękniejsze kamienice.

Tutaj lata są szczęśliwe,
zatem wcale się nie dziwię,
że tu kres jest wszystkich szlaków,
dla wędrownych, wolnych ptaków.

Nawet bociek zawsze wraca,
bo tu mieszkać się opłaca.
- Miej więc Procie tę naturę
i Zieloną kochaj Górę!”

Powrót Prota
Prot zamyślił się troszeczkę,
bo się stęsknił za miasteczkiem,
gdzie zna wszystko kot dokoła –
nawet mu nie nudna szkoła.
Poznał Prot Zieloną Górę,
miasta piękno i kulturę.
- Polubiłem tutaj sztukę –
wezmę się więc za naukę!
Aby poznać też kulturę,
muszę najpierw zdać maturę.

Prot chce bilet pierwszej klasy,
do dworcowej pędzi kasy.
Wniósł na peron swe manatki –
będzie wracał bez przesiadki.

Siedzi Prot już w swym przedziale –
czuje się wręcz doskonale.
Z miasta wiezie kot wrażenia,
ale nowe ma marzenia.
Bo gdy będzie po maturze –
mieszkać chce w Zielonej Górze.

A tymczasem, w górę uszy,
bo za rok Prot znów wyruszy.
Lecz na Święto Winobrania,
nie wyjedzie bez przebrania.
Właśnie wtedy Prot zamierza,
zbroję wdziać i hełm  rycerza.

Więc Lubuska żegnaj Ziemio –
niech Polacy cię docenią!

Cezary Piotr Tarkowski

PCHŁA TURYSTKA

    PCHŁA  TURYSTKA   W Sandomierzu pchła mieszkała. Kiedyś sobie pomyślała, że jej wcale nie zaszkodzi, gdy odwiedzi ciotkę w Ł...