wtorek, 31 grudnia 2019

SYLWESTROWE WSPOMNIENIE


SYLWESTROWE WSPOMNIENIE

          Kończy się 1978r. Basia, moja sympatia z Sanoka zaprosiła mnie w Bieszczady na Sylwestra.
          W tym rejonie kraju, zaopatrzenie w lepsze gatunki mięsa i wędlin było katastrofalne. Ale w Warszawie i okolicach, w okresie świątecznym można było kupić wszystko, choć należało odstać swoje w kolejce z tego powodu, że sklepów było kilka razy mniej niż obecnie. Aby nie jechać do Sanoka z pustymi rękami, dwa dni przed Sylwestrem kupiłem kilka kilogramów wspaniałej suszonej kiełbasy, jakieś konserwy mięsne (wtedy były doskonałe), no i oczywiście trunki. Te ostatnie nie były dobre, ale w Sanoku imponowały zagranicznymi etykietami. Pamiętam, że zmokłem, bo było ciepło i padał deszcz.
          W przeddzień Sylwestra ranek był piękny. Nocą lekki śnieg przyprószył ścięte przymrozkiem kałuże. Po dżdżystych Świętach dzieci cieszyły się pierwszymi oznakami zimy. Synoptycy, a nawet najstarsi górale nie przewidzieli tego, co się wkrótce stało. Zresztą, nic nie zapowiadało katastrofy.
          Zaczęło się po południu. Sypnęło gęstym, ale drobnym jak kaszka manna śniegiem. Ze zmrokiem mróz tężał gwałtownie, a rtęć w termometrach opadała w oczach. Jednocześnie uderzył wiatr. Silny, północno – wschodni, wciskający  śnieg wszędzie, w każdą szczelinę, tworząc zaspy, w których utknęły samochody, a nawet pługi śnieżne i piaskarki.
          Termometr wskazywał 27 kresek poniżej zera, kiedy wyjeżdżałem z Ursusa. Pociągi podmiejskie jeszcze kursowały. Byłem ciepło ubrany i nawet cieszyłem się, że już mrozi mi szampany. Ledwo dźwigałem bagaże, ale ich zawartość była, jak się okazało, nieocenionym skarbem.
          Mój pociąg miał odjechać z Dworca Centralnego o 22:43, ale tego wieczora ponury głos z megafonów, jak jęk topielca z samego dna Styksu w podziemiach Hadesu, wyliczał opóźnienia pociągów nie w dziesiątkach, a w tysiącach minut. Kolejarze nie potrafili powiedzieć, gdzie znajduje się pośpieszny z Kołobrzegu, który miał przybyć do Warszawy przed południem, czyli 12 godzin wcześniej. Pociąg zaginął na trasie, przysypany zwałami śniegu.
          Straciłem nadzieję wyjazdu, a do domu nie miałem już czym wrócić. Pozostało mi zostać na dworcu i czekać. Miałem nawet ochotę napić się czegoś mocniejszego, ale nie było z kim. W tamtych czasach bezdomnych nie było wcale. Obserwowałem, więc kataklizm. W hali głównej dworca pękły rury  grzewcze, umieszczone gdzieś wysoko. Fontanny wody opadały na posadzkę już w postaci grudek lodu.
          Zrezygnowani podróżni znikali za mlecznymi firanami szarpanej wichrem śnieżycy, otulani bielą welonów zamieci i, jak arktyczne niedźwiedzie, poślubiali ogromne zaspy brnąc środkiem Alej Jerozolimskich. To był niepojęty, surrealistyczny widok. Oto w centrum wielkiego europejskiego miasta całkowicie zamarło życie. Tylko mroźny wicher wył żałośnie między budynkami, których ogrom był niczym wobec potęgi żywiołu.
          Wreszcie po północy umęczona dusza z czyśćca wyjęczała przez megafon odjazd mojego pociągu. W pierwszej klasie było ciepło i przytulnie. Skład ruszył i pognał z łoskotem w śnieżną dal. Za oknami nie było widać nic, nawet świateł mijanych stacyjek. Pociąg pędził na południe jak oszalały, jakby chciał uciec przed klęską, która szła przez Polskę od północy. Po godzinie w wagonie zrobiło się zimno. Bardzo zimno, a przy okazji jakoś strasznie. Szyba w oknie najpierw pokryła się lodowymi kwiatami, a po godzinie obrosła grubą warstwą lodu. Wszystkie metalowe części zaskrzyły brylancikami szronu. Jęk wichury spotęgowany pędem pociągu przypominał demoniczne wycie stada hien. Kiedy słabe światło lampy zaczęło migotać i przygasać, ruszyłem na poszukiwanie jakiejś ludzkiej istoty. W jednym z wagonów na końcu składu znalazłem zmarzniętą na sopel siostrę zakonną. Niemal siłą zabrałem ją z tej lodowni do jedynki. W jednym z wagonów pociągu znalazłem konduktora i żołnierza wracającego z urlopu. Ci marzli w przedziale służbowym. Kiedy znaleźliśmy się wszyscy razem gdzieś za Radomiem, pociąg zwolnił i zaczął się zatrzymywać. Stawał coraz częściej i na coraz dłużej. Wreszcie utknął w zaspach na dobre.
          Rankiem udało nam się kopniakami otworzyć zamarznięte drzwi. Jak okiem sięgnąć, aż po horyzont, rozciągała się śnieżna pustynia. Śnieg w niektórych miejscach sięgał  okien pociągu.  A nawet wyżej, do dachu. Wiatr ucichł, wyszło nawet słońce, a my staliśmy gdzieś w środku Arktyki.
          Zakonnica, młoda, ładna dziewczyna, nie była przygotowana na 30-stopniowy mróz. Była w letnich bucikach. Nogi zmarzły jej do tego stopnia, że nie mogła na nich stanąć. Masowanie sprawiało okropny ból, trzeba było ogrzewać jej nogi pod kurtkami. Przydały się moje zapasy i to bardzo.
          Już myśleliśmy, że w tym pociągu spędzimy Sylwestra. Nie było bowiem możliwości przejść nawet kilkunastu metrów. Zresztą, dokąd? Zastanawialiśmy się, jak do nas dotrą maszyniści, kiedy wczesnym popołudniem wyzwolił nas ciężki, kolejowy pług. To było gdzieś w Górach Świętokrzyskich. Od Ostrowca Świętokrzyskiego szlak był przetarty przez pługi.
          Kiedy pociąg minął linię Wisły, zrobiło się jakby cieplej. W okolicach Tarnobrzega pola były ledwo przyprószone śniegiem, a w Rzeszowie siąpił deszcz. Nasz pociąg wyglądał niesamowicie, jak lodowy sarkofag.
          Na Sylwestra zdążyłem tylko dlatego, że w Rzeszowie przesiadłem się do autobusu, który do Sanoka jedzie znacznie szybciej. Basia nie uwierzyła w moje kłopoty z dotarciem do celu. Nikt nie wierzył. – My mamy co roku taką zimę w Bieszczadach, bo takie warunki klimatyczne bywają u nas tylko w wysokich partiach gór - mówiono.
***
          Kilkanaście lat po tej „zimie stulecia” wraz z „demokracją”, pojawili się bezdomni. Fachowcy od propagandy twierdzą, że na Mazowszu jest ich ok. 3000. Łżą jak to żydzi, ponieważ to co najmniej 50 tysięcy. Jak w każdym zbrodniczym ustroju, bo w samej  Warszawie, tylko w wyniku oddawania wszystkich wyremontowanych na koszt miasta kamienic „spadkobiercom” żydowskim przez prezy-dętkę Hajkę Grundbaum, sfora bandytów- komorników wyrzuciła z mieszkań tysiące rodzin wprost na ulicę.  W Warszawie przygotowano ponoć 5 tys. miejsc w noclegowniach, a ludzie śpią tam na korytarzach, bo ponoć są pijani. Hajka nie ma pieniędzy dla biedaków, których biedę sama bezkarnie, zgodnie ze zbrodniczym prawem talmudycznym spowodowała. Ale miliardy na zasiedlanie islamistami i ukraińskimi rezunami  Warszawy ma. Na budowę już drugiego meczetu, ba całego centrum „kultury” islamskiej też ma. Na wybudowanie muzeum żydów miała i jako przykładna „katoliczka” wyznania mojżeszowego ma pieniądze na budowę kilku osiedli żydowskich na takich samych zasadach jak budują osiedla na innych terenach okupowanych w Palestynie. Islamizacja stolicy Polski w toku. Na tęczę pederastów też miała. I tak dalej. Byle tylko rozwijała się ich „demokracja”.
              W chwili gdy to piszę jest ciepło. Ale niebawem zacznie się normalna zima i co noc będzie zamarzać  kilkanaście, kilkadziesiąt osób. Ale dla „katoliczki” Grundbaum i reszty talmudycznych bandytów, to tylko Polacy. A co będzie, jeśli przyjdzie zima, którą opisałem? Przecież klimat zwariował, bo rozregulowała go ludzka chciwość. Zima z temperaturami poniżej 25 stopni może rozwiązać w znacznej części problem bezdomnych, staruszków i ludzi biednych nie mających pieniędzy na opał.
          Zamarznięcie kilkunastu tysięcy bezdomnych teoretycznie poprawiłoby wizerunek stolicy. Wszak zarośnięty i niemodnie ubrany nędzarz z reklamówkami pełnymi puszek i innego dobytku nie pasuje do drogiego, świątecznego wystroju Starego Miasta, Traktu Królewskiego czyli miejsc gdzie mieszkają już prawie sami żydzi. Nie pasuje do pięknych wystaw sklepowych  dla złodziei. Bezdomny do drogiej, świątecznej iluminacji Warszawy, Krakowa czy Wrocławia pasuje jak kwiatek do kożucha. Drażni i psuje chanukową i noworoczną atmosferę. A już bezdomny na tle Pałacu Prezydenckiego, w oczach jego mieszkańców budzi tylko pogardę i obrzydzenie. Ale nie łudźmy się. Mrozy mogą nieznacznie rozwiązać problem tylko do wiosny. Później w imieniu lichwiarzy i następnych „spadkobierców” znów wyruszą w teren komornicy i armia bezdomnych odrodzi się jak feniks z popiołów.
          Na zakończenie, chciałbym przeprosić Czytelników, którzy wyrażają niezadowolenie z moich tekstów wspomnieniowych zamieszczanych na tym blogu. Oczywiście strona jest raczej polityczna, a polityka ma oblicze ponure. Zrozumienie mechanizmów rządzących Polską i światem jest tak przygnębiające, że chciałem swoimi tekstami wspomnieniowymi i satyrycznymi odtruć trochę atmosferę otaczającego nas smutku i przygnębienia. Zresztą od Nowego Roku będę pisał zapewne dużo rzadziej, bo być może uda mi się załatwić posadę nocnego stróża. Oczywiście na czarno, bo w kraju rasistowskim Polak inaczej i na innym stanowisku zatrudniony być nie może.

Dyżurny Psychiatra Kraju,

Cezary Piotr Tarkowski


sobota, 21 grudnia 2019

WIGILIJNA OPOWIEŚĆ


WIGILIJNA OPOWIEŚĆ

          Dzisiaj Gołąbki to gęsto zabudowane osiedle na zachodnim skraju Warszawy. Ale dawniej były uroczą podwarszawską osadą zatopioną w zieleni ogródków. Centrum Gołąbek stanowiły stare wille i domy szacownych rodzin przedwojennej warszawskiej inteligencji. Tu miał swój dworek premier i minister skarbu RP, pan Władysław Grabski. Tu również mieszkał aż do śmierci w 1953r. prezydent Stanisław Wojciechowski. Obaj ci panowie to wybitni polscy narodowcy, czego nie można powiedzieć o ich prawnuczce niejakiej Małgorzacie Kidawie-Błońskiej. Zresztą przed wojną Gołąbki były miejscem osadnictwa ludzi z obozu narodowego, dlatego tu niegdyś panował wspaniały, patriotyczny klimat.
          Na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, na pustych parcelach zaczęli budować swoje domki nowi przybysze. Niektórzy wcześniej sprzedali swoje gospodarstwo rolne, by szukać lepszego życia w mieście. I nas los obdarzył szczodrze wspaniałymi sąsiadami. Byli to państwo Marciniakowie, ludzie wyjątkowi. Nigdy nie przedkładali własnych korzyści nad interes innych, a dobro ogółu liczyło się bardziej niż własne.
          Dziadek Marciniak był ogrodnikiem. W Gołąbkach każdy miał ogród i wszyscy czuli się po trosze ogrodnikami, ale przychodzono, by oglądać wyhodowane przez dziadka porzeczki. Były to krzewy z owocami wielkości winogron. Pamiętam, że każdy chciał mieć takie kiście owoców u siebie, toteż ludzie przyjeżdżali czasem z odległych stron, by zdobyć choć jedną szczepkę z niezwykłej rośliny.
          Tajemnica sukcesu polegała na tym, że dziadek Marciniak wkładał całe swoje serce we wszystko co robił. Pamiętam, że każdą roślinę dotykał delikatnie, z ogromną czułością. Tak jakby kąpał i przewijał niemowlę.
          W gołąbkach, wbrew socjalistycznej doktrynie dotyczącej sprawiedliwości społecznej, widać było dysproporcje majątkowe mieszkańców. Na naszej ulicy, naprzeciwko willi żydowskiej rodziny prawników i posiadłości właściciela garbarni, miała swoją chatkę babcia Listkiewiczowa. Chatka, to wyrażenie dość wytworne jak na określenie drewnianej budki obitej papą.
          Babcia żyła z uprawy truskawek. Jej poletko nie było zbyt wielkie, dlatego dochody pani Listkiewicz ledwo wystarczały na nędzną wegetację. Babuleńka musiała utrzymać jeszcze psa, który z pełnym poświęceniem pilnował biedy. Stare, rude, wierne psisko mieszkało w beczce obok domku. Patrząc z daleka na elementy tej małej architektury, trudno było rozstrzygnąć, czy to beczka czworonożnego Diogenesa była tak wielka, czy też chatka taka maleńka.
          Mijały lata. Coraz trudniej było uprawiać babci swoje poletko i z każdym rokiem staruszka stawała się coraz bardziej przygarbiona. Chyliła się ku ziemi, jakby ta ziemia chciała ją wchłonąć, jakby upominała się o swoją własność. Stara kobieta nie poddawała się, aż przyszła wczesna i mroźna zima. Staruszka raz na kilka dni brnęła przez zaspy do sklepu po chleb. Duma i upór w walce z własną bezsilnością nie pozwoliły jej prosić o pomoc sąsiadów.
          Zbliżało się Boże Narodzenie. Ludzie pochłonięci przygotowaniami do świąt, opętani manią zakupów zapomnieli o biednej kobiecie. Ale nie wszyscy. Oto w mroźny wieczór wigilijny, kiedy pani Marciniakowa zgodnie z tradycją ustawiła na stole pusty talerzyk, jej mąż ubrany już odświętnie, podreptał po starą samotną kobietę.
          Pani Listkiewicz spędziła po raz pierwszy od wielu lat uroczystą wieczerzę wśród prawdziwych przyjaciół, ze wspaniałą katolicką rodziną. Nikt wtedy nie wiedział, że była to jej ostatnia Wigilia. Tej zimy jeszcze wiele razy staruszka przychodziła na łyżkę gorącej strawy, a w największe mrozy pomieszkiwała nawet u państwa Marciniaków.
          Obrazy tamtych lat stają się niewyraźne jak pożółkłe amatorskie fotografie, których autor zapomniał ustawić ostrość obiektywu. Twarz pani Listkiewiczowej zasnuta woalem niepamięci jest niewidoczna. Ale wyraźnie widzę jej ręce, pomarszczone, z wyraźnymi czarnymi bruzdami. Palce spękane od ciężkiej pracy liczą grosiny za łubiankę pięknych, soczystych, połyskujących czerwienią truskawek.
          W zakamarkach pamięci widzę dziadka, jego charakterystyczny chód, słyszę pochrząkiwanie wśród aromatycznych róż i niespotykanych porzeczek. I jeszcze jawi mi się Aniela Marciniak, cicha inspiratorka szlachetnych poczynań.
          Dziś, w dobie braku autorytetów moralnych, w świecie przepełnionym egoizmem, zdawałoby się łatwiej znaleźć kwiat paproci niż wrażliwe ludzkie serce. Dlatego nie szukajmy autorytetów wśród bękartów antychrysta w diabelskiej telewizji, kolorowych żydowskich piśmidłach, komputerach. Szukajmy ich wokół nas – prostych ludzi. I niech smutek nas opuści, bo Chrystus na świat przychodzi!
          A kiedy na stałe zamieszka w naszych sercach, sami będziemy autorytetami moralnymi.

          Cezary Piotr Tarkowski


W WIGILIJNY WIECZÓR


W WIGILIJNY WIECZÓR

Gdzieś w dalekiej Palestynie,
Gród Betlejem cudem słynie.
Rodzi się dziś nam Pan Świata -
Wszystkich ludzi będzie bratał.


Idą Mędrcy przez bezdroże,
By powitać Dziecię Boże.
Gwiazda świeci jasno z nieba,
W którą stronę nam iść trzeba?


Narodził się Jezus mały,
By świat stał się doskonały.
A Trzech Króli w małej szopce,
Daje cześć przed małym chłopcem.


Dziś czekamy pierwszej gwiazdy,
By radować się mógł każdy.
Wypatrują wszystkie dzieci,
Kiedy gwiazda ta zaświeci.


- O, już błyszczy jak należy!
Można zasiąść do wieczerzy.
Wielka w domach naszych radość
I tradycji będzie zadość.


Aż dziw bierze inne kraje,
Na te polskie obyczaje.
Stół nakryty należycie,
Jedno wolne jest nakrycie.


Bo gdy przyjdzie ktoś zdrożony,
(Choćby całkiem nieznajomy,
To jest naszą powinnością
Dać gościnę takim gościom).


Na początku, mama z tatkiem,
Zawsze dzielą się opłatkiem.
Później wszyscy domownicy -
Wzajem każdy szczęścia życzy.


Najsmaczniejsze postne dania,
O czym powiem w kilku zdaniach,
Bo na samo dań wspomnienie,
Aż mnie drażni podniebienie.


A więc barszczyk jest z uszkami
I półmisek z pierogami.
Kluski z makiem i krokiety
I znajomy jest niestety.
Bowiem karp, co pływał w wannie,
Upieczony jest w brytfannie.
I w mundurkach są ziemniaki
I ze śledzi też przysmaki:
Śledź w oleju, w occie śledzie,
Jak u króla na objedzie.
Jest sałatka bardzo zdrowa,
Wonna zupa też grzybowa.
Dań dwanaście mus wyliczyć,
Lecz mi pilnie do słodyczy.
Pachnie ciasto z rodzynkami -
Bardzo pyszne - dzieło mamy.
Brzdąc już każdy oczkiem zerka,
  Jak z choinki zdjąć cukierka.


A choinka - jaka śliczna!
I ta suknia jej magiczna,
Co zachwyca Wszystkie dzieci,
Bo ta suknia lśni i świeci.
Nie ma na niej gałązeczki,
Bez prześlicznej zabaweczki.
Wiszą cuda i cudeńka,
Bo Śnieżynka jest maleńka,
Kolorowe Mikołaje
I drobiazgi jakby z bajek.
A tych bombek sam nie zliczę...
No i gwiazda jest na szczycie!
I ten zapach jej igliwia -
Dziś szczególnie nas roztkliwia.


 Jest miłości atmosfera,
Bo się Chrystus rodzi teraz.
Nie ma waśni ani kłótni,
Kiedy anioł gra na lutni.


W tej doniosłej właśnie chwili,
Wszyscy są dla siebie mili.
Tata uśmiech śle mamusi,
Dziadek tuli główkę wnusi.
Babcia dzisiaj spracowana,
Wzięła wnuczkę na kolana.


Duży Wojtek, psotnik znany,
Nawet słucha się dziś mamy.
I się siostrze nie sprzeciwia,
 Czym rodzinę swą zadziwia.
Ale Wojtek-jak się zdaje
 Poczuł lęk przed Mikołajem;
 Bo najmilszy ten nasz święty,
Grzecznym tylko da prezenty.
I on zawsze dobrze wie,
Kto jest grzeczny, a kto nie!
Więc sumienie Wojtka dręczy.
-Może Święty...rózgę wręczy?
Wszyscy wiedzą, że dla dobrych,
Jest Mikołaj bardzo szczodry.
Teraz licząc na te względy,
Na fujarce gra kolędy.
Ćwiczył granie miesiąc cały,
Siostry nucąc wtórowały.


Dzisiaj w wieczór wigilijny,
Mamy koncert familijny;
Bo i łysy wujek Leon,
 Chwycił dziarsko akordeon.
Grać tak ładnie-to jest sztuka!
 Raptem do drzwi ktoś zapukał.


To Mikołaj, wita w progu,
chwałę dając Panu Bogu:
-Niechaj będzie pochwalony,
Chrystus właśnie narodzony!
I jak wierni katolicy,
Cześć Maryi dał Dziewicy.


Patrzą dzieci z wypiekami,
Na wór pełny z prezentami.
Ale nie ma się co cieszyć,
Bo Mikołaj się nie śpieszy.
Nim otworzył wielki worek,
Najpierw spytał o paciorek.


- Ależ Święty Mikołaju!
Tutaj dzieci pacierz znają.
"Zdrowaś  Mario", "Ojcze nasz",
Zna to dobrze każde z nas!


Wtem poetka, Genia mała,
Swą Kolędę Zaśpiewała:
"Pierwsza gwiazdka świeci -
Oto zwiastowanie.
Cieszą się już dzieci,
Na kolędowanie.


Módlmy się w podzięce,
Że się Jezus rodzi
W maleńkiej stajence -
Zbawiciel przychodzi.


Już kolęda płynie
W świat szeroki sobie,
O Bożej Dziecinie,
Która kwili w żłobie.


Hej, kolędo święta,
Obdarz nas pokojem.
Jezusek pamięta,
Biednym da ostoję.


Hej, dzięki składamy,
od polskiej rodziny;
Wszyscy się kłaniamy,
W Boże Narodziny!"


Wszyscy byli zachwyceni,
Cudnym głosem zdolnej Geni.
Tak zaśpiewać - wielka sprawa,
Więc dla Geni, gromkie brawa!


 Wnet Mikołaj Uśmiechnięty,
Wszystkim dzieciom dał prezenty.
Piękna lalka jest dla Marty,
Wojtek dostał świetne narty.
(Tu w sekrecie wam zaręczam,
Że Mikołaj rózg nie wręcza)
A w rączętach małej Geni -
Złote pióro, aż się mieni.
Takie pióro, przedniej marki -
Świetny prezent...dla pisarki.


Jeszcze powiem wam w sekrecie
(Bo nie wszyscy o tym wiecie),
Że gdy przyjdzie ta noc święta,
Coś powiedzieć chcą zwierzęta.


Po kolacji więc dzieciaki,
Chcą usłyszeć swe zwierzaki.
Zdolna Genia ma dwa koty,
Ale poszły gdzieś niecnoty.
Koty pewnie mówić mogą,
Jednak chodzą swoją drogą

Mała Marta ma chomika,
 Lecz ten chomik jej unika.
W swoim domku gdzieś się schował -
Chyba chomik - to niemowa.


Ara Wojtka się nie chowa,
To papuga kolorowa.
Ona zwykle głośno skrzeczy,
Często plecie coś od rzeczy.
Dzisiaj jednak okiem mruga
I tak mówi ta papuga:
- Posłuchajcie drogie dzieci,
Co też anioł wam polecił
" Jezus niesie wam przesłanie:
Najważniejsze - miłowanie.
Więc otwórzcie swe serduszka,
Dla miłości do Jezuska.
A ponieważ mało tego,
 Kochaj też bliźniego swego!"

Cezary Piotr Tarkowski

PCHŁA TURYSTKA

    PCHŁA  TURYSTKA   W Sandomierzu pchła mieszkała. Kiedyś sobie pomyślała, że jej wcale nie zaszkodzi, gdy odwiedzi ciotkę w Ł...