sobota, 30 lipca 2022

WZROK STWÓRCY

 

 

WZROK  STWÓRCY

 

           Gołąbki. Właściciel Grabkowa, tutejszego majątku pan Władysław Grabski w 1923 r. zostaje premierem i ministrem skarbu nowo odrodzonej Polski, zaczynając erę najlepszych, najsprawiedliwszych rządów w dziejach narodu polskiego. Od tego czasu Gołąbki stają się znane wśród elity rządzącej i intelektualnej okresu międzywojennego. Kiedy do skromnego domu Grabskich zaczyna przybywać coraz więcej znakomitych gości, właściciel majątku buduje za własne pieniądze utwardzone drogi dojazdowe. Jest to ogromny wysiłek finansowy, toteż pan Grabski wzdłuż nowo wybudowanych dróg sprzedaje działki budowlane. Tak powstaje sieć ulic i nowa podstołeczna osada.

         Łatwy dojazd, świeże powietrze i cisza przyciągały tu ludzi. Rok po roku pola uprawne zamieniały się w kwitnące ogrody, gdzie słychać było śpiew niezliczonych ptaków, a pośród zieleni i kwiatów kryły się domki i urocze wille. Dla warszawiaków, których kilkunastominutowa jazda pociągiem dzieliła od Gołąbek, osada jawiła się jako oaza spokoju. Przyjeżdżano więc tu na spacery.

         Po wyjściu ze stacji przybysz wchodził w piękną aleję lipową. Szedł pod równym, półkolistym sklepieniem konarów, gałęzi i liści, jak pod wspaniałym, zielonym baldachimem. Później mógł skręcić w Topolową, a następnie w lewo, w Klonową, gdzie wśród  konarów starych, pięknych drzew uwijały się wiewiórki. Rude, wesołe zwierzątka nie bały się ludzi. W rozłożystych koronach klonów prawie zawsze słychać było stukanie dzięcioła, a czasem można było dokładniej przyjrzeć się pracowitemu ptaszkowi w czerwonym berecie.

          Przyjezdny chwilę podziwiał dorodne, piękne sosny i srebrzyste świerki skrywające stary dom pani Sulimirskiej, po czym maszerował dalej zmierzając do małego placyku będącego rozwidleniem kilku uroczych letnią porą uliczek. To centrum Gołąbek. Sklep, nieopodal poczta, maleńka przychodnia. Stąd już można było dostrzec wśród jesionów niską wieżyczkę kościoła. Był to w gruncie rzeczy drewniany barak z dobudowanymi nawami bocznymi, stanowiący jednak ośrodek intensywnego życia religijnego.

           W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych kościół był jedynym miejscem, gdzie można było spotkać prawie wszystkich mieszkańców. Będąc w cielęcym wieku, rzadko wchodziłem do środka. Wraz z grupką wyrostków stawałem przy wejściu głównym, skąd czasem można było się urwać na papieroska. ale to już później, bo będąc brzdącem zawsze podchodziłem bliżej ołtarza z dużym obrazem Chrystusa ukrzyżowanego, pędzla pani Zofii Grabskiej, córki premiera. Mnie jednak bardziej utkwiło w pamięci niewielkie malowidło przedstawiające wizerunek Pana Boga. Długie, siwe włosy, takaż sama broda i groźny, świdrujący wzrok Najwyższego, patrzącego z przestrogą na grzeszników.

          Miałem może siedem, osiem lat, gdy z okazji święta czy odpustu, przy świątyni ustawiono kram z pączkami i pyszną oranżadą. Rano nie zdążyłem zjeść śniadania, a pragnienie dokuczało bardzo. Upał był nieznośny. Tej niedzieli dostałem pięć złotych na tacę. Od początku mszy nie interesowało mnie kazanie, ani głupie miny strojone przez rówieśników. Oglądałem tylko aluminiową pięciozłotówkę z rybakiem na awersie i toczyłem z sobą największą w dotychczasowym życiu wewnętrzną walkę. Z jednej strony wielkie łakomstwo, a może nawet głos rozsądku podpowiadał, aby wyjść z kościoła i pochłonąć nadziewanego marmoladą pączka. Zdałem sobie jednak sprawę, że byłby to zły uczynek. Już czułem orzeźwiający smak oranżady, przynoszącej ulgę spieczonym ustom, gdy pomyślałem, że ognie piekielne przynosić muszą jeszcze większe pragnienie. Czas jakby się zatrzymał. Nie wiem, ile razy obróciłem w spoconych rękach monetę. Znowu czuję słodycz lukru na świeżutkim pączku i znowu chłodny, gazowany płyn spływa do żołądka. Im bardziej działa wyobraźnia, tym większy jest żar pragnienia. i właśnie wtedy, gdy miałem przeżegnać się i wyjść nie zważając na brzemię grzechu, moje oczy napotkały przenikliwy wzrok Stwórcy z pięknego obrazu. Struchlałem. Patrzył na mnie z bijącej poświaty wśród chmur i wiedział o wszystkim. Byłem przekonany, że Pan zmarszczył czoło, że Jego oczy wyrażają gniew i potępienie. Nogi ugięły mi się w kolanach ze strachu i stało się najgorsze. Oto z moich rąk wypadł ten nieszczęsny krążek, który omal nie doprowadził do zguby duszy mojej. Moneta z brzękiem potoczyła się gdzieś między butami wiernych i znikła z pola widzenia. W tym czasie ksiądz ruszył z tacą zbierając ofiarę.

           W moich oczach pojawiły się łzy, później rozpłakałem się na dobre. Jakaś pani zapytała o powód mojego nieszczęścia. Zrobiło się zamieszanie. I wreszcie, kiedy proboszcz znalazł się tuż obok, ktoś podniósł mój pieniążek i podał. Szczęśliwy położyłem „rybaka” na tacy, a duchowny otarł moje łzy i czule pogładził po czuprynie.

             Popatrzyłem na obraz. Stwórca miał już oczy łagodne, przepełnione wielką, Boską miłością. Chyba się uśmiechnął. Wygrałem.

 

Dyżurny Psychiatra Kraju,

Cezary Piotr Tarkowski

 

KOT PROT W LUNAPARKU


 

KOT PROT W LUNAPARKU

 

Wyszedł Prot na spacer z chaty,

ujrzał w mieście wnet plakaty.

Są na słupach i na płotach

i aż w oczy kłują Prota.

 

Siadł na skwerku, afisz czyta

i ze szczęścia drży mu kita.

Dziś ma powód do radości,

bo lunapark w mieście gości.

 

Są tam cztery karuzele

i atrakcji innych wiele:

a więc auta elektryczne,

krzywe lustra są magiczne,

salon śmiechu, zamek duchów

i zjeżdżalnia dla maluchów.

A najbardziej go zachwyca,

że dla zuchów jest strzelnica.

 

W biegach Prot jest doskonały,

pędzi zatem lotem strzały

do swej chaty po monety,

by móc płacić za bilety.

 

Chwilę później, wprost z ulicy –

stoi Prot już przy strzelnicy.

Strzelec może tu wybierać,

w jaki cel wnet będzie strzelać.

 

Złość we wzroku Prota płonie,

co też widać po ogonie –

bo gdy kot się denerwuje,

ogon drga, aż podskakuje.

Chciałby rudy zabijaka

do żywego strzelić ptaka.

 

Na myśl samą ślinkę łyka,

lecz odwaga szybko znika.

Naszło bowiem go wspomnienie,

jak to ledwo uszedł z tchnieniem,

gdy kominem po kryjomu –

wlazł do kotki w cudzym domu.

 

Opuściły zatem Prota

złe zamiary i głupota.

- Chyba najpierw mi wystarczy

do okrągłej strzelać tarczy!

 

Jeśli w środek ktoś wymierzy,

to nagroda się należy.

A tych nagród na strzelnicy

Prot nie umie nawet zliczyć.

 

Wybór jest nie byle jaki:

są maskotki i lizaki,

i piłeczki, i balony;

dla łasuchów są batony.

A gdy strzelec celu nie ma –

to nagrody pocieszenia.

 

Chcąc być strzelcem doskonałym,

Prot zapłacił za trzy strzały.

Choć z emocji drżą mu nogi,

wygląd ma niezwykle srogi.

 

Dopingują go kibice,

którzy przyszli na strzelnicę.

Każdy teraz przygaduje –

jak najlepiej się celuje.

 

Jeden nawet tu mądrala

wszystkim wokół się przechwala,

że on celem swym zachwyca,

bo odstrzelił… część księżyca.

- Nie przesadzam ja z tym wcale –

księżyc będzie dziś rogalem!

 

Już do strzału Prot się składa –

cel w dziesiątkę zapowiada.

Wąs podkręca, długo mierzy,

jak ten wiarus wśród żołnierzy.

 

Wszyscy oddech wnet wstrzymali.

- Trach, bach trach! – Padły strzały.

- Pudło!

Słychać wokół jęk zawodu.

- Tyle robił kot zachodu,

a nie trafił nawet w tarczę!

Okulary mu dostarczę.

 

Prot jest bardzo zawstydzony,

bo kpią z niego nawet wrony.

- Chyba zeza ma ten kot,

on nie trafi kulą w płot!

Prot się zmieszał jawną drwiną,

lecz nadrabia dziarską miną.

Oj, naraził kocią dumę,

zatem zniknął szybko w tłumie.

 

Teraz z dala od strzelnicy

na rozrywkę dobrą liczy.

- Będzie pewnie bardzo fajnie,

gdy odwiedzę tu zjeżdżalnię!

 

Toteż żwawo prosto zmierza,

gdzie wysoka stoi wieża.

Kupił bilet, wszedł na górę,

teraz patrzy w wielką rurę.

Dalej nie wie, co ma robić.

- Czy tą rurą trzeba schodzić?

 

Patrzy zatem na chłopczyka,

który wnet w czeluści znika.

Z rury słychać pisk, chichoty –

znaczy: zjeżdżać mogą koty!

 

Prot więc tyłem i z ostrożna –

bo inaczej wszak nie można,

wyciągając swe pazury,

wlazł do bardzo krętej rury.

 

Takie śliskie tu podłoże,

że utrzymać się nie może.

W miejscu już śmigają łapki,

Prot chce wyrwać się z pułapki,

lecz wysiłki idą na nic –

wciąga Prota do otchłani.

 

Raptem w jednym snadź momencie

Prot się znalazł na zakręcie.

Tu ogonem chce hamować,

lecz zakrętów trud zrachować.

 

Sunie w dół jak błyskawica,

ale ślizg go nie zachwyca.

Prot jest raczej przerażony;

chciałby w rurę wbić swe szpony,

lecz pazury swe przecenia –

brak im punktu zaczepienia.

- Miaaau!

Jeśli mam być tutaj szczery –

to nie miauk, lecz ryk pantery!

Wreszcie spadł na materace

i z radości teraz skacze.

Tu odwagą nie zaświecił –

śmieją się już z Prota dzieci.

 

- Muszę zacząć działać śmielej,

pójdę więc na karuzelę.

Karuzela za dwa złote –

mam pokręcić się ochotę!

 

Zaraz Prot z fantazją wielką,

wskoczył żwawo na krzesełko.

Pan mu każe spiąć łańcuszek,

a Prot na to: - Ja nie muszę!

 

Roli więc zabezpieczenia

nie chce wcale kot doceniać.

Powiem krótko: - To głupota,

więc nie bierzcie wzoru z Prota!

 

Wtem ruszyła ta machina,

w kółko kręcić się zaczyna.

Najpierw coś w niej zaskrzypiało,

później masą ociężałą,

kręcąc w miejscu się jak fryga –

coraz śmielej w kółko śmiga.

 

Zrazu fajne jest odczucie,

nawet Prot już zaczął mruczeć,

ale wielka karuzela

wciąż prędkości swej nabiera.

 

Coraz wyżej, szybciej, w koło –

wszystkim dzieciom jest wesoło.

Pęd powietrza jest tak wielki,

że Prot gubi z futra pchełki.

 

Wiatr dzieciakom świszcze w uszach,

lecz dla Prota – to katusza.

Coraz gorzej kot się czuje,

bo mu w łebku świat wiruje.

 

Obraz szybko mu się zmienia

i już nie wie, gdzie jest ziemia;

odśrodkowa siła wielka –

chce wyrzucić go z krzesełka.

 

Wtem jak z procy wystrzelony,

poszybował między wrony.

Frajda to nie byle jaka,

świat oglądać z lotu ptaka!

 

Fajne takie jest latanie,

gorzej jednak z lądowaniem.

Niekoniecznie z własnej woli

do ruchomej wpadł gondoli.

 

Tu siedziała z dziećmi pani –

starsza dama w roli niani.

Widząc Prota, jak nie wrzaśnie:

- Diabeł! Diabeł tu wpadł właśnie!

 

Prot spadł z nieba najeżony,

stąd reakcja tej matrony.

Nie dziw wcale kobiecinie –

na diabelskim wszak jest młynie.

 

Młyn diabelski – wielkie koło –

dzieciom na nim jest wesoło;

jazda na dół i do góry,

pod samiuśkie niemal chmury.

Prot wygodnie sobie siadł

i jest z jazdy bardzo rad.

 

Lecz na jazdę tę, niestety,

trzeba ważne mieć bilety,

a Prot całkiem mimo woli

jest na gapę w tej gondoli.

 

Pomocnikiem biletera

będzie groźny piesek teraz.

On usłyszał, że ktoś krzyczał

na rudego gapowicza.

 

Kundel Dziamgot nie daruje,

gdy ktoś firmę oszukuje.

Jeszcze młyn jest na obrotach,

a on czeka już na kota.

 

Prot więc widzi: nie przelewki,

bo ten pies jest bardzo krewki –

wielki, silny, zawsze zły

i na niego szczerzy kły.

 

Prot nie traci jednak głowy

i już pomysł ma gotowy.

- Gdy gondola będzie w dole –

wtedy hyc i chodu w pole!

 

Co pomyślał, to i zrobił –

w sprincie rekord świata pobił.

Kto miał stracha, ten zrozumie,

jak Prot szybko zniknął w tłumie.

 

Teraz poczuł się bezpiecznie

i przed budką stanął grzecznie,

gdzie wnet kupił sobie loda,

lecz znów czeka go przygoda.

 

Za tą budką, gdzie są lody,

jeżdżą małe samochody.

Elektryczne to pojazdy,

a kierować może każdy.

 

Autek Prot nasz nie przeoczył

i z radości aż podskoczył.

Zawsze marzył o tej frajdzie,

aby pędzić jak na rajdzie.

 

Pies tymczasem nie darował

i po śladach powędrował.

Czując kota świeży trop,

w mig wypatrzył, gdzie jest Prot.

 

Już złe psisko swoje ślepia

z nienawiścią w Prota wlepia.

- Dajcie auto, kierownicę,

to rudego kota schwycę!

Będzie sporo z tym zachodu –

brak wolnego samochodu.

 

Pies szleje i się miota –

wrogiem jest każdego kota.

Pretekst znalazł oczywisty,

zatem rolę gra służbisty.

Wtargnął między samochody,

bo z tym Protem nie ma zgody.

Wśród aut biega pies piechotą

i wymyśla wszystkim kotom.

 

Raptem wpadł pod auto Prota,

że aż zderzak zachrobotał.

Nienawiścią zaślepiony,

łapy włożył pod opony,

a Prot widząc samobójcę,

w mig posłużył się hamulcem.

Zamknął przy tym psa w pułapce,

kołem stając mu na łapce.

 

Narząd ruchu przygnieciony –

pies jest całkiem uwięziony.

Warczy, wyje i się miota,

i przeklina znowu Prota;

a ze złości niezmierzonej

wściekle gryzie pies oponę.

Dziamgot głupszy jest od owcy –

nie docenił więc kierowcy.

 

Prot tymczasem hyc przez siatkę

i oddalił się ukradkiem.

Teraz w długą wszedł alejkę

i zobaczył tam kolejkę.

To ogonek po bilety,

by móc zwiedzić gabinety:

jeden strachu, drugi śmiechu,

co Prot zrobi bez pośpiechu.

 

Prot, choć z psem miał wiele zdarzeń,

nadal szuka mocnych wrażeń.

Zaczął zatem od salonu,

gdzie moc duchów i demonów;

gdzie potworne są potwory

i wampiry, i upiory.

 

Strach smok sieje siedmiogłowy

i ogromny wąż gumowy.

Wszystko sztuczne, mechaniczne,

napędzane elektrycznie.

Prot ma ubaw tu po pachy –

nie dla kota takie strachy…

 

Ale co to? Są tu knieje,

a z tych kniei grozą zieje.

Zwierz tu jakiś bardzo zły –

paszcza jego szczerzy kły.

Szczęki się rozwarły strasznie –

to Dziamgota paszcza właśnie!

 

Widok pyska jest złowrogi,

przerażony Prot więc w nogi!

Już ucieka kot panicznie,

tam gdzie lustra są magiczne.

Teraz tak w psie kipi gniew,

że się polać może krew.

Dziamgot pieni się z wściekłości:

- Porachuję twoje kości!

 

Prot ucieka, a pies za nim –

już są między zwierciadłami.

Biegać raczej tu nie można,

zaczął stąpać Prot z ostrożna.

 

Pies powoli również kroczy,

nagle w lustrach… koty zoczył.

W dwóch zwierciadłach, dwa odbicia:

w jednym stoi mała kicia,

w drugim widać głowę Prota,

ale nie ma reszty kota.

Właściwego Prota nie ma…

Wtem pies pisnął z przerażenia,

bo też w trzecim z tych lusterek

ma posturę jak ratlerek,

a z czwartego tam lusterka –

rudy olbrzym na psa zerka.

 

Nagle bestia ta ożyła,

bo swe kudły najeżyła,

a z wielkiego, złego pyska –

przeogromne lśnią zębiska.

 

Dzika bestia, pręgowana,

jakby była skądś psu znana,

lecz lustrzane gabinety –

wprowadzają w błąd, niestety.

 

Jedna myśl się kręci w koło:

- chyba tygrys uciekł z zoo!

W lustrze ratler, mała psinka,

przy tygrysie – jak kruszynka.

 

Wtem miauk kota psa zaskoczył,

a strach miewa – wielkie oczy:

więc nie miauk ten pies usłyszał,

lecz doniosły… ryk tygrysa.

 

Ani chwili pies nie zwleka

i na oślep precz ucieka.

Nagle palnął łbem w zwierciadło,

które z hukiem się rozpadło.

 

Ile luster stłukł – nie zliczę,

takiej uległ pies panice.

Kończy się historia ta –

wokół było pełno szkła.

Długo lizał pies swe rany –

tak to bywa z łobuzami.

 

Dość też było i Protowi,

więc się udał ku domowi.

Teraz marzy to kocisko,

aby posłać legowisko.

Dziś nas bawił, z tej przyczyny –

dobrej nocy mu życzymy…

 

Przygód Prota to nie koniec –

kto nie wierzy, ten jest dzwoniec;

bo przygody tego kotka

co dzień skreślam w kilku zwrotkach.

- Niech następna więc książeczka

do każdego trafi dziecka!

 

Nie zapomnę także wcale

dla was dzieci o morale:

- Kto wrogością wściekłą zieje,

temu zawsze źle się dzieje!

 

 Cezary Piotr Tarkowski

 

PCHŁA TURYSTKA

    PCHŁA  TURYSTKA   W Sandomierzu pchła mieszkała. Kiedyś sobie pomyślała, że jej wcale nie zaszkodzi, gdy odwiedzi ciotkę w Ł...