CUD RÓŻAŃCOWY
Był pierwszy
dzień sierpnia 1944 r. Szłam ul. Senatorską do swojej cioci, mieszkającej w
Śródmieściu. W momencie, gdy żegnałam się przy istniejącej do dziś, kapliczce,
już prawie przy pl. Bankowym – rozległ się przeciągły terkot karabinu maszynowego.
Obok mnie upadł zabity mężczyzna, ktoś został ranny. Od tej chwili, z różnych
części miasta, zaczęły dochodzić odgłosy strzelaniny i pojedynczych wybuchów.
Jakoś tak, mimowolnie, uklękłam przed kapliczką i zaczęłam się modlić. Po
chwili chwyciły mnie czyjeś silne ramiona i wciągnęły do bramy pobliskiej
kamienicy.
- Czy pani
oszalała?! – Nie wie pani, co się dzieje?
Jeszcze nie
wiedziałam. Ale zmroziło mnie jedno tylko słowo: powstanie…
W czasie
okupacji niemieckiej mieszkałam z rodziną przy ul. Brukowej, na Pradze. Jako
najstarsza z pięciorga rodzeństwa, wyruszałam czasem, z pobliskiego Dworca
Wileńskiego, w okolice Łochowa, po słoninę, rąbankę i schab – jak opiewała, przemycanie
żywności do miasta – zakazana piosenka. Było to zajęcie niebezpieczne, ale
konieczne. Kartki żywnościowe nie wystarczały na wyżywienie rodziny. Dopiero po
wojnie dowiedziałam się, że mój brat, Kazimierz Rezler i siostra Anusia,
należeli do AK. To było jeszcze bardziej niebezpieczne.
Powstanie
zastało mnie jedynie w lekkiej sukience, w której niewiele się znajdowało.
Najcenniejszą rzeczą był różaniec. – Ha, cóż to za majątek, ten różaniec? –
Kilkadziesiąt nic nie wartych koralików, połączonych metalowymi ogniwkami - pomyślałby ktoś. – O nie, ten tani
różaniec, wybrany wśród odpustowej tandety, już od początku powstania okazał
się bezcennym skarbem! Teraz, podczas rzadkich chwil wytchnienia od
ostrzeliwania i bombardowań – oddalał strach, uśmierzał głód, pomniejszał
tęsknotę za bliskimi, szczególnie
najmłodszymi – Marysią i Zbyszkiem, którzy byli jeszcze dziećmi. Zresztą, ja
nie byłam w jakiejś szczególnej sytuacji. Wszyscy martwili się o swoich
bliskich. Tak właściwie, to nikt nie miał pojęcia o losach, przynajmniej części
rodziny. Skąd, na przykład, miałam wiedzieć, że mój brat, Kazik, walczy
kilkaset metrów dalej, w okolicach placu Grzybowskiego?
Od samego
początku Powstania Warszawskiego wśród mieszkańców panował optymizm: - dzień,
dwa, najdalej tydzień i… będzie po wszystkim. Niemcy uciekną i Warszawa będzie
wolna!
Kiedy stało
się jasne, że powstańcy nie wyzwolą swoimi – jakże skromnymi siłami, stolicy –
pojawiła się, niczym nieuzasadniona, nadzieja na pomoc aliantów. Przecież
Polska nie miała żadnych aliantów. To my byliśmy zawsze aliantami dla innych!
Warszawa
konała na oczach świata. W wielu dzielnicach dokonywano masowych rzezi,
grabieży, gwałtów. Najokrutniejszymi zbrodniami zasłynęła ukraińska brygada SS
gen. Kamińskiego. Mnie Bóg oszczędził.
Kiedy po 63
dniach walki Warszawa skapitulowała, popędzono nas, ludność cywilną, do obozu
przejściowego w Pruszkowie. W milczeniu, długimi kolumnami, opuszczaliśmy
zamordowane miasto. Słychać było tylko szwabskie wrzaski i płacz wygłodzonych
dzieci. Po obu stronach doliny, która kiedyś była ulicą – ruiny. W miejscach, w
których jeszcze niedawno były okna z firankami, a wieczorami mrok rozświetlał
ciepły blask żarówek – teraz widniały przerażające oczodoły, przez które,
czasem, prześwitywało zasnute dymami niebo. Cały czas czuć było swąd
spalenizny, czasem mdlący odór rozkładających się ciał.
Ulica Wolska.
Tu, niedaleko kościoła Matki Bożej Nieustającej Pomocy, stoi, do dziś,
kapliczka z figurką Matki Boskiej. W tym miejscu, po raz pierwszy, Niemcy
pozwolili nam na krótki odpoczynek. – Iluż to tysiącom umęczonych ludzi ta,
niepozorna kapliczka, dała pocieszenie w drodze na poniewierkę? – Tylko Matka
Boska wie, ile strapionych serc pocieszyła, ilu warszawiakom dała nadzieję.
Obóz
przejściowy znajdował się na dużej przestrzeni współcześnie zamordowanych
Zakładów Naprawy Taboru Kolejowego. Pierwsza noc była bardzo zimna. Pomógł
szesnastoletni chłopiec, który użyczył mi koca. Spania na zimnym betonie prawie
nie było, więc oboje modliliśmy się na różańcu. Czas jakby się zatrzymał.
Znając hitlerowskie barbarzyństwo pomyślnej przyszłości jakby nie było. Dla
większości ludzi istniało tylko „teraz”. Ale ja miałam różaniec i dzięki niemu stałą jedność z Bogiem. Przestałam się
zupełnie bać i martwić, jednak modliłam się teraz niemal bez przerwy.
Już w czasie
tej pierwszej, zimnej nocy, zauważyłam, że przygląda mi się niemiecki strażnik.
Był to starszy wiekiem mężczyzna. No cóż, wtedy czterdziestolatków uważałam za
staruszków! – Byłam młoda i ładna, toteż nie dziwiły mnie spojrzenia mężczyzn.
Ale w jego wzroku nie było krzty pożądliwości. Wyczuwałam, raczej, coś
ciepłego. Tym bardziej, że on obserwował również chłopca, który się ze mną
modlił. Po jakimś czasie przestałam zwracać uwagę na Niemca, ale modliłam się
również za niego.
Nad ranem,
kiedy większość ludzi drzemała, Niemiec przyszedł i zabrał ze sobą chłopca.
Prosił, żeby się dzieciak nie bał i zachowywał zgodnie z jego poleceniami.
Oświadczył, że w czasie następnej służby wypuści mnie z obozu. Po niemiecku
mówiłam słabo, ale zrozumiałam wszystko.
Słowa
dotrzymał. Jakiś czas później wypuścił mnie, nie przez bramę, ale przez płot
okalający fabrykę, w którym znajdowała się stalowa furtka, do której miał
klucz. Zanim jednak doszliśmy do upragnionego wyjścia szeptał, że też jest
katolikiem. W Niemczech, to mniejszość wyznaniowa. Mówił, że ma dzieci w naszym
wieku. Wyraził nadzieję, że gdy kiedyś jego bliscy znajdą się w podobnej
sytuacji , to ktoś, natchniony przez Boga, też im pomoże.
Ten Niemiec
nie tylko uratował mnie od wywózki do Rzeszy. Zanim, po ojcowsku, pobłogosławił
mnie znakiem krzyża, wręczył mi jeszcze chlebak, w którym były konserwy, chleb,
wojskowy opatrunek, a co najważniejsze – mydło i mały, zielony ręczniczek. I
tak zaopatrzona, po rozlicznych przygodach, trafiłam w Góry Świętokrzyskie,
gdzie znalazłam schronienie u bardzo biednych, ale jakże gościnnych ludzi.
Po wojnie, w
każdą rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego, udaję się na ulicę Senatorską,
do kapliczki, przy której zaskoczyło mnie to tragiczne wydarzenie, aby się
pomodlić i podziękować Jezusowi oraz Matce Najświętszej za dar ocalenia. Wielu
z współczesnych ludzi uważa to za dziwactwo, fobię lub wręcz głupotę.
Kiedy
opowiadam, że życie uratował mi różaniec i że dzięki modlitwie różańcowej
opuściłam obóz w Pruszkowie, niektórzy kręcą z niedowierzaniem głową. Twierdzą,
że Niemcy czuli się już przegrani w tej wojnie i stąd brały się nieliczne
oznaki litości. Możliwe. Ja jednak nic nie twierdzę. Ja wiem. To był cud.
Prawdziwy, różańcowy cud – nie pierwszy i na pewno nie ostatni. Moc modlitwy
jest większa od najpotężniejszego oręża! – Szczęść Boże
Cezary Piotr Tarkowski – opowiadanie Mamy