niedziela, 27 października 2019

ROK SZKOLNY KOTA PROTA


  ROK  SZKOLNY  KOTA  PROTA

Przyszła jesień przebogata,
a Protowi szkoda lata.
Kolorami świat się mieni,
a Prot nie jest rad z jesieni. 

Taka żalu jest przyczyna,
że już szkoła się zaczyna.
Po co komu jest ta szkoła,
gdy atrakcji moc dokoła?

Można ścigać babie lato,
które snuje się za chatą.
Można jeździć hulajnogą
za miasteczkiem polną drogą;
lub się bawić kasztanami,
albo ganiać za myszami.

Zima kotu też nie służy,
bo dzień krótki, lecz się dłuży.
Prot ulepił już bałwanka
i pojeździł raz na sankach.

Śniegiem bielą się już pola,
lecz wciąż jest ta nudna szkoła.                                                    
Prot przesypia często lekcje
i jedynek ma kolekcję.

A po szkolnych, wielkich trudach,
w domu drzemie, bo też…nuda.
Zimą mało jest atrakcji-
trzeba czekać do wakacji.

Lecz najgorsze jest dla Prota,
gdy marcowa przyjdzie słota.
To przedwiośnie i roztopy,
wtedy w błocie grzęzną stopy.

Dzieci piszą całe zdania,
a Prot uczy się czytania.
Czasem z trudem coś wyduka,
bo go męczy zbyt nauka.

Od dwój ciężki jest dzienniczek,
a jedynek już nie zliczę.
Myśli leniuch:- w maju sobie,
wszystkie braki w mig nadrobię.

Przyszła wiosna, pachnie kwieciem,
znowu pięknie jest na świecie.
Nie dla Prota szkolna ława,
gdy zielenią błyszczy trawa.

Teraz on się bardzo stara,
o atrakcje na wagarach.
Chociaż Prot jest kotem małym,
ma samochód na pedały;
i tym właśnie samochodem,
za miasteczko rusza w drogę.

Tam na skałach, całkiem blisko,
bardzo stare jest zamczysko.
Prot w podziemiach skarbów szuka,
więc mu zbędna jest nauka.

Przyszedł czerwiec- koniec szkoły,
a kot nie jest zbyt wesoły.
I się wstydzi Prot okropnie,
bo najgorsze dostał stopnie.

Nie jest to dla niego chwała,
że cenzurkę ma cymbała.
Po co w zamku skarbu szukał,
skoro skarbem jest nauka?
Prot na lato ma swe plany,
a ten zamysł jest mi znany.
Ja pomysłem się zachwycam,
lecz to jeszcze tajemnica.
Sekret wyznam- daję słowo-
już książeczkę piszę nową.

Cezary Piotr Tarkowski

środa, 16 października 2019

CUD RÓŻAŃCOWY

                   CUD RÓŻAŃCOWY

          Był pierwszy dzień sierpnia 1944 r. Szłam ul. Senatorską do swojej cioci, mieszkającej w Śródmieściu. W momencie, gdy żegnałam się przy istniejącej do dziś, kapliczce, już prawie przy pl. Bankowym – rozległ się przeciągły terkot karabinu maszynowego. Obok mnie upadł zabity mężczyzna, ktoś został ranny. Od tej chwili, z różnych części miasta, zaczęły dochodzić odgłosy strzelaniny i pojedynczych wybuchów. Jakoś tak, mimowolnie, uklękłam przed kapliczką i zaczęłam się modlić. Po chwili chwyciły mnie czyjeś silne ramiona i wciągnęły do bramy pobliskiej kamienicy.
          - Czy pani oszalała?! – Nie wie pani, co się dzieje?
          Jeszcze nie wiedziałam. Ale zmroziło mnie jedno tylko słowo: powstanie…
          W czasie okupacji niemieckiej mieszkałam z rodziną przy ul. Brukowej, na Pradze. Jako najstarsza z pięciorga rodzeństwa, wyruszałam czasem, z pobliskiego Dworca Wileńskiego, w okolice Łochowa, po słoninę, rąbankę i schab – jak opiewała, przemycanie żywności do miasta – zakazana piosenka. Było to zajęcie niebezpieczne, ale konieczne. Kartki żywnościowe nie wystarczały na wyżywienie rodziny. Dopiero po wojnie dowiedziałam się, że mój brat, Kazimierz Rezler i siostra Anusia, należeli do AK. To było jeszcze bardziej niebezpieczne.
          Powstanie zastało mnie jedynie w lekkiej sukience, w której niewiele się znajdowało. Najcenniejszą rzeczą był różaniec. – Ha, cóż to za majątek, ten różaniec? – Kilkadziesiąt nic nie wartych koralików, połączonych metalowymi ogniwkami  - pomyślałby ktoś. – O nie, ten tani różaniec, wybrany wśród odpustowej tandety, już od początku powstania okazał się bezcennym skarbem! Teraz, podczas rzadkich chwil wytchnienia od ostrzeliwania i bombardowań – oddalał strach, uśmierzał głód, pomniejszał tęsknotę za  bliskimi, szczególnie najmłodszymi – Marysią i Zbyszkiem, którzy byli jeszcze dziećmi. Zresztą, ja nie byłam w jakiejś szczególnej sytuacji. Wszyscy martwili się o swoich bliskich. Tak właściwie, to nikt nie miał pojęcia o losach, przynajmniej części rodziny. Skąd, na przykład, miałam wiedzieć, że mój brat, Kazik, walczy kilkaset metrów dalej, w okolicach placu Grzybowskiego?
          Od samego początku Powstania Warszawskiego wśród mieszkańców panował optymizm: - dzień, dwa, najdalej tydzień i… będzie po wszystkim. Niemcy uciekną i Warszawa będzie wolna!
          Kiedy stało się jasne, że powstańcy nie wyzwolą swoimi – jakże skromnymi siłami, stolicy – pojawiła się, niczym nieuzasadniona, nadzieja na pomoc aliantów. Przecież Polska nie miała żadnych aliantów. To my byliśmy zawsze aliantami dla innych!
          Warszawa konała na oczach świata. W wielu dzielnicach dokonywano masowych rzezi, grabieży, gwałtów. Najokrutniejszymi zbrodniami zasłynęła ukraińska brygada SS gen. Kamińskiego. Mnie Bóg oszczędził.
          Kiedy po 63 dniach walki Warszawa skapitulowała, popędzono nas, ludność cywilną, do obozu przejściowego w Pruszkowie. W milczeniu, długimi kolumnami, opuszczaliśmy zamordowane miasto. Słychać było tylko szwabskie wrzaski i płacz wygłodzonych dzieci. Po obu stronach doliny, która kiedyś była ulicą – ruiny. W miejscach, w których jeszcze niedawno były okna z firankami, a wieczorami mrok rozświetlał ciepły blask żarówek – teraz widniały przerażające oczodoły, przez które, czasem, prześwitywało zasnute dymami niebo. Cały czas czuć było swąd spalenizny, czasem mdlący odór rozkładających się ciał.
          Ulica Wolska. Tu, niedaleko kościoła Matki Bożej Nieustającej Pomocy, stoi, do dziś, kapliczka z figurką Matki Boskiej. W tym miejscu, po raz pierwszy, Niemcy pozwolili nam na krótki odpoczynek. – Iluż to tysiącom umęczonych ludzi ta, niepozorna kapliczka, dała pocieszenie w drodze na poniewierkę? – Tylko Matka Boska wie, ile strapionych serc pocieszyła, ilu warszawiakom dała nadzieję.
          Obóz przejściowy znajdował się na dużej przestrzeni współcześnie zamordowanych Zakładów Naprawy Taboru Kolejowego. Pierwsza noc była bardzo zimna. Pomógł szesnastoletni chłopiec, który użyczył mi koca. Spania na zimnym betonie prawie nie było, więc oboje modliliśmy się na różańcu. Czas jakby się zatrzymał. Znając hitlerowskie barbarzyństwo pomyślnej przyszłości jakby nie było. Dla większości ludzi istniało tylko „teraz”. Ale ja miałam różaniec i dzięki niemu stałą jedność z Bogiem. Przestałam się zupełnie bać i martwić, jednak modliłam się teraz niemal bez przerwy.
          Już w czasie tej pierwszej, zimnej nocy, zauważyłam, że przygląda mi się niemiecki strażnik. Był to starszy wiekiem mężczyzna. No cóż, wtedy czterdziestolatków uważałam za staruszków! – Byłam młoda i ładna, toteż nie dziwiły mnie spojrzenia mężczyzn. Ale w jego wzroku nie było krzty pożądliwości. Wyczuwałam, raczej, coś ciepłego. Tym bardziej, że on obserwował również chłopca, który się ze mną modlił. Po jakimś czasie przestałam zwracać uwagę na Niemca, ale modliłam się również za niego.
          Nad ranem, kiedy większość ludzi drzemała, Niemiec przyszedł i zabrał ze sobą chłopca. Prosił, żeby się dzieciak nie bał i zachowywał zgodnie z jego poleceniami. Oświadczył, że w czasie następnej służby wypuści mnie z obozu. Po niemiecku mówiłam słabo, ale zrozumiałam wszystko.
          Słowa dotrzymał. Jakiś czas później wypuścił mnie, nie przez bramę, ale przez płot okalający fabrykę, w którym znajdowała się stalowa furtka, do której miał klucz. Zanim jednak doszliśmy do upragnionego wyjścia szeptał, że też jest katolikiem. W Niemczech, to mniejszość wyznaniowa. Mówił, że ma dzieci w naszym wieku. Wyraził nadzieję, że gdy kiedyś jego bliscy znajdą się w podobnej sytuacji , to ktoś, natchniony przez Boga, też im pomoże.
          Ten Niemiec nie tylko uratował mnie od wywózki do Rzeszy. Zanim, po ojcowsku, pobłogosławił mnie znakiem krzyża, wręczył mi jeszcze chlebak, w którym były konserwy, chleb, wojskowy opatrunek, a co najważniejsze – mydło i mały, zielony ręczniczek. I tak zaopatrzona, po rozlicznych przygodach, trafiłam w Góry Świętokrzyskie, gdzie znalazłam schronienie u bardzo biednych, ale jakże gościnnych ludzi.
          Po wojnie, w każdą rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego, udaję się na ulicę Senatorską, do kapliczki, przy której zaskoczyło mnie to tragiczne wydarzenie, aby się pomodlić i podziękować Jezusowi oraz Matce Najświętszej za dar ocalenia. Wielu z współczesnych ludzi uważa to za dziwactwo, fobię lub wręcz głupotę.
          Kiedy opowiadam, że życie uratował mi różaniec i że dzięki modlitwie różańcowej opuściłam obóz w Pruszkowie, niektórzy kręcą z niedowierzaniem głową. Twierdzą, że Niemcy czuli się już przegrani w tej wojnie i stąd brały się nieliczne oznaki litości. Możliwe. Ja jednak nic nie twierdzę. Ja wiem. To był cud. Prawdziwy, różańcowy cud – nie pierwszy i na pewno nie ostatni. Moc modlitwy jest większa od najpotężniejszego oręża! – Szczęść Boże
      
Cezary Piotr Tarkowski – opowiadanie Mamy

KOT PROT W STOLICY


    KOT  PROT  W  STOLICY

Prot przyjechał do Warszawy,
bo stolicy był ciekawy.
Kot tu przybył wcześnie z rana,
z wielką chęcią do zwiedzania.

- Jaka wielka jest stolica!
-Jaki ruch tu na ulicach!
Ujrzał Pałac Prot Kultury,
głowę zadarł więc do góry.
A tam lśni iglica złota
i zachwyca blaskiem Prota.

Są w pobliżu dwa hotele
i wieżowców smukłych wiele.
Prot zadziera ciągle główkę,
idąc wolno na Starówkę.

Tak więc jeszcze o poranku,
przy Królewskim stanął Zamku.
Tu król Zygmunt, z swej kolumny,
na Warszawę patrzy dumny.

Dalej wąskie są uliczki
i przepiękne kamieniczki.
Prot zachwycił się też Rynkiem
i posiedział tu godzinkę.

Przyjrzał się też kot Syrence,
która tarczę trzyma w ręce
i miecz ściska w swej prawicy,
którym bronić chce stolicy.

Na Starówce, swe zwiedzanie,
skończył Prot na Barbakanie.
Stąd pojechał na gotowy,
wielki Stadion Narodowy.
To budowla całkiem nowa,
lecz Prot chce do…Wilanowa!

Oto pałac- cud baroku,
który zwiedzał Prot do zmroku.
Kiedy wkroczył na pokoje,
to rycerskie ujrzał zbroje.
Tam podziwiał też obrazy,
oraz stare chińskie wazy.
Jutro w szkole Prot opowie,
jak jest pięknie w Wilanowie.

Nim wyjechał ze stolicy,
jazdę metrem też zaliczył.
Trochę było z tym zachodu,
bo ruchomych bał się schodów.
Warszawiakom metro służy,
bo im skraca czas podróży.

Na tym kończy Prot wycieczkę,
bo się stęsknił za miasteczkiem,
gdzie spokojnie płynie życie
i się mieszka znakomicie.

-Jeśli świata żeś ciekawy-
jak Prot przyjedź…do Warszawy!

Cezary Piotr Tarkowski

PCHŁA TURYSTKA

    PCHŁA  TURYSTKA   W Sandomierzu pchła mieszkała. Kiedyś sobie pomyślała, że jej wcale nie zaszkodzi, gdy odwiedzi ciotkę w Ł...