WZROK STWÓRCY
Gołąbki. Właściciel Grabkowa, tutejszego majątku pan Władysław Grabski w 1923 r. zostaje premierem i ministrem skarbu nowo odrodzonej Polski, zaczynając erę najlepszych, najsprawiedliwszych rządów w dziejach narodu polskiego. Od tego czasu Gołąbki stają się znane wśród elity rządzącej i intelektualnej okresu międzywojennego. Kiedy do skromnego domu Grabskich zaczyna przybywać coraz więcej znakomitych gości, właściciel majątku buduje za własne pieniądze utwardzone drogi dojazdowe. Jest to ogromny wysiłek finansowy, toteż pan Grabski wzdłuż nowo wybudowanych dróg sprzedaje działki budowlane. Tak powstaje sieć ulic i nowa podstołeczna osada.
Łatwy dojazd, świeże powietrze i cisza przyciągały tu ludzi. Rok po roku pola uprawne zamieniały się w kwitnące ogrody, gdzie słychać było śpiew niezliczonych ptaków, a pośród zieleni i kwiatów kryły się domki i urocze wille. Dla warszawiaków, których kilkunastominutowa jazda pociągiem dzieliła od Gołąbek, osada jawiła się jako oaza spokoju. Przyjeżdżano więc tu na spacery.
Po wyjściu ze stacji przybysz wchodził w piękną aleję lipową. Szedł pod równym, półkolistym sklepieniem konarów, gałęzi i liści, jak pod wspaniałym, zielonym baldachimem. Później mógł skręcić w Topolową, a następnie w lewo, w Klonową, gdzie wśród konarów starych, pięknych drzew uwijały się wiewiórki. Rude, wesołe zwierzątka nie bały się ludzi. W rozłożystych koronach klonów prawie zawsze słychać było stukanie dzięcioła, a czasem można było dokładniej przyjrzeć się pracowitemu ptaszkowi w czerwonym berecie.
Przyjezdny chwilę podziwiał dorodne, piękne sosny i srebrzyste świerki skrywające stary dom pani Sulimirskiej, po czym maszerował dalej zmierzając do małego placyku będącego rozwidleniem kilku uroczych letnią porą uliczek. To centrum Gołąbek. Sklep, nieopodal poczta, maleńka przychodnia. Stąd już można było dostrzec wśród jesionów niską wieżyczkę kościoła. Był to w gruncie rzeczy drewniany barak z dobudowanymi nawami bocznymi, stanowiący jednak ośrodek intensywnego życia religijnego.
W latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych kościół był jedynym miejscem, gdzie można było spotkać prawie wszystkich mieszkańców. Będąc w cielęcym wieku, rzadko wchodziłem do środka. Wraz z grupką wyrostków stawałem przy wejściu głównym, skąd czasem można było się urwać na papieroska. ale to już później, bo będąc brzdącem zawsze podchodziłem bliżej ołtarza z dużym obrazem Chrystusa ukrzyżowanego, pędzla pani Zofii Grabskiej, córki premiera. Mnie jednak bardziej utkwiło w pamięci niewielkie malowidło przedstawiające wizerunek Pana Boga. Długie, siwe włosy, takaż sama broda i groźny, świdrujący wzrok Najwyższego, patrzącego z przestrogą na grzeszników.
Miałem może siedem, osiem lat, gdy z okazji święta czy odpustu, przy świątyni ustawiono kram z pączkami i pyszną oranżadą. Rano nie zdążyłem zjeść śniadania, a pragnienie dokuczało bardzo. Upał był nieznośny. Tej niedzieli dostałem pięć złotych na tacę. Od początku mszy nie interesowało mnie kazanie, ani głupie miny strojone przez rówieśników. Oglądałem tylko aluminiową pięciozłotówkę z rybakiem na awersie i toczyłem z sobą największą w dotychczasowym życiu wewnętrzną walkę. Z jednej strony wielkie łakomstwo, a może nawet głos rozsądku podpowiadał, aby wyjść z kościoła i pochłonąć nadziewanego marmoladą pączka. Zdałem sobie jednak sprawę, że byłby to zły uczynek. Już czułem orzeźwiający smak oranżady, przynoszącej ulgę spieczonym ustom, gdy pomyślałem, że ognie piekielne przynosić muszą jeszcze większe pragnienie. Czas jakby się zatrzymał. Nie wiem, ile razy obróciłem w spoconych rękach monetę. Znowu czuję słodycz lukru na świeżutkim pączku i znowu chłodny, gazowany płyn spływa do żołądka. Im bardziej działa wyobraźnia, tym większy jest żar pragnienia. i właśnie wtedy, gdy miałem przeżegnać się i wyjść nie zważając na brzemię grzechu, moje oczy napotkały przenikliwy wzrok Stwórcy z pięknego obrazu. Struchlałem. Patrzył na mnie z bijącej poświaty wśród chmur i wiedział o wszystkim. Byłem przekonany, że Pan zmarszczył czoło, że Jego oczy wyrażają gniew i potępienie. Nogi ugięły mi się w kolanach ze strachu i stało się najgorsze. Oto z moich rąk wypadł ten nieszczęsny krążek, który omal nie doprowadził do zguby duszy mojej. Moneta z brzękiem potoczyła się gdzieś między butami wiernych i znikła z pola widzenia. W tym czasie ksiądz ruszył z tacą zbierając ofiarę.
W moich oczach pojawiły się łzy, później rozpłakałem się na dobre. Jakaś pani zapytała o powód mojego nieszczęścia. Zrobiło się zamieszanie. I wreszcie, kiedy proboszcz znalazł się tuż obok, ktoś podniósł mój pieniążek i podał. Szczęśliwy położyłem „rybaka” na tacy, a duchowny otarł moje łzy i czule pogładził po czuprynie.
Popatrzyłem na obraz. Stwórca miał już oczy łagodne, przepełnione wielką, Boską miłością. Chyba się uśmiechnął. Wygrałem.
Dyżurny Psychiatra Kraju,
Cezary Piotr Tarkowski