czwartek, 18 sierpnia 2022

SPADOCHRON

 


SPADOCHRON

          Lotnictwo fascynowało mnie od dziecka. Pierwszy samolot ujrzałem będąc jeszcze brzdącem w Ostrołęce. Leciał sobie z południowego zachodu wzdłuż Narwi i nim zniknął za horyzontem trwało to wiele minut. To był dwupłatowy „kukuruźnik”, któremu niepotrzebne było prawdziwe lotnisko. Mógł wystartować z każdej, w miarę równej łąki. Później, co jakiś czas, gdy usłyszałem charakterystyczny odgłos silnika, biegłem co sił w nogach nad brzeg rzeki, by móc jak najdłużej oglądać powietrzną maszynę. Dla mnie nie było nic wspanialszego w znanym dotychczas świecie.

          Samolot nie latał codziennie. Może raz albo dwa w tygodniu, a ja zawsze na brzegu Narwi witałem go machając rękoma i wrzeszcząc coś do pilota. Byłem przekonany, że mnie słyszy. Starsi chłopcy naśmiewali się ze mnie. Tłumaczyli, że huk silnika jest tak duży, iż pilot nawet ze swoim pasażerem może porozumieć się tylko przez radio. Ale te tłumaczenia nie trafiały do mnie.

          Minęły dwa, może trzy miesiące, aż któregoś letniego słonecznego dnia pilot zniżył lot i zobaczyłem jak i on macha ręką. To dopiero była radość! Po raz pierwszy w życiu poznałem uczucie dumy. Od tej pory lotnik prawie zawsze robił to samo. Poczułem, że mam prawdziwego przyjaciela, bohatera przestworzy, który lecąc gdzieś daleko, pozdrawia mnie serdecznie.

          Nadeszła jesień. Coraz częściej nad rzeką snuły się mgły, a niebo zakryte było chmurami. Wreszcie któregoś słonecznego dnia znowu wybiegłem na odgłos znajomego dźwięku. Machałem rękoma, krzyczałem. W pewnym momencie zauważyłem, że pilot coś wyrzucił. Zawiniątko leciało w moją stronę najpierw jak kamień, później rozwinęła się biała chusta i kołysząc się lekko osiadła na ziemi. Do miniaturowego spadochronu przywiązana była papierowa torba. Taka zwykła, szara torebka, jakie były wtedy w sklepach, a w środku zielone cukierki. Miętowe. Jednak zanim zajrzałem co jest w torebce, patrzyłem jak zahipnotyzowany z uśmiechem wielkiej radości za oddalającą się maszyną, którą kierował mój nieznajomy, ale jakże bliski przyjaciel i która unosiła się coraz wyżej i wyżej, aż mały punkcik zlał się z lekką mgiełką i tylko po cichym brzęczeniu motoru wiedziałem, że jest tam gdzieś w przestworzach. Jakże byłem wtedy szczęśliwy…

          Później samolot przeleciał tą samą drogą jeszcze dwa, może trzy razy i nie zobaczyłem go więcej. Czy tęskniłem? – nie pamiętam. Ale ten nieznany pilot drobnym gestem, ale jakże wielkim zarazem, rozpalił w małym chłopcu wspaniałą namiętność: miłość do lotnictwa. Miłość na całe życie.

          Następnego lata byłem już warszawiakiem. No, takim prawie. Teraz codziennie widywałem dużo samolotów. To były wielkie pasażerskie maszyny, które majestatycznie podchodziły do lądowania na Okęciu. Nie były tak romantyczne jak stare aeroplany czy małe zwinne myśliwce, to jednak przyglądałem się im z nadzieją, że kiedyś sam zasiądę za sterami takiej maszyny.

          A może by tak samemu zrobić spadochron? Do dzisiaj rodzina wypomina mi, że zepsułem ojcu największy parasol. Należy jednak pamiętać, że czasem wielkie dzieło tworzenia musi poprzedzić dzieło zniszczenia. Tak więc po usunięciu zbytecznych drutów i zupełnie niepotrzebnej drewnianej rączki, otrzymałem wspaniałą czaszę, do której przyszyłem linki będące wcześniej sznurem do bielizny. Jako obciążenie posłużył kawałek dziurawej cegły. Wszedłem na balkon, rzuciłem do góry i czasza rozwinęła się, opadając łagodnie na trawę. Spadochron działał bez zarzutu, ale czegoś mi brakowało. Ceglany obciążnik to przecież nie spadochroniarz! Po domu pałętał się dorastający kociak Sonio. Były też inne koty, ale waga Sonia była zbliżona do kawałka cegły. Przeto rozebrałem lalkę swojej siostry z serdaczka i nałożyłem kotu. Pasował. Po związaniu linek i przeciągnięciu pod serdaczkiem Sonio został spadochroniarzem. Pierwszy skok bywa szokiem dla skoczków, toteż nie dziwota, że Sonio nawiewał przerażony, drąc pazurami murawę na zakrętach. Jednakże dezercję miał utrudnioną. Nie mógł biedak rozwinąć większej prędkości, gdyż czasza otwierała się zwalniając rejteradę. Zresztą ucieczka była daremna, bowiem spadochron zawsze o coś zaczepiał i kilka minut później kociak ponownie tęsknił za twardym gruntem pod łapami. Być może Sonio zdobyłby sławę, może zostałby kotem cyrkowym, ale nie chciał zrozumieć, że trening wymaga poświęceń. Jego częste ucieczki do sąsiadki na działkę ogrodzoną drutem kolczastym spowodowały, że czasza spadochronu uległa podarciu i dalsze skoki stały się niebezpieczne. Sonio gieroj, a ja?

          Ja miałem za daleko do aeroklubu i nikt nie chciał mi pomóc, bym mógł rozwijać swoją pasję. Szkoda.

          Cezary Piotr Tarkowski

SROKA I KOŚĆ

 


                                 SROKA I KOŚĆ

Na Mazowszu, gdzie Wkra płynie,

pod wierzbami w starym młynie,

gdzie nie miele nikt już kaszy,

a nocami ponoć straszy –

żyła sroka czarno – biała

na jesieni owdowiała…

 

Mąż tragiczny miał wypadek,

lecz zostawił sroce spadek:

A więc piękne trzy korale,

podwędzone niegdyś w Spale,

cztery szkiełka kolorowe,

dwa breloczki całkiem nowe

i dwie igły, i naparstek,

i kamyków kilka garstek.

A do tego pawie pióro,

znalezione gdzieś nad Bzurą,

złoty pierścień, lecz bez oczka.

Taki spadek miała sroczka!

 

Zimą sroka myśli sobie:

- Ja nie będę trwać w żałobie…

Idzie wiosna, ptasie gody ,

muszę nabrać znów urody.

Przy słonecznej więc niedzieli,

poszła w rzeczce do kąpieli.

Tak zyskała lśnienie piór

i zrobiła manikiur.

 

Chociaż inne srocze damy,

gdy zostały już wdowami,

dają przykład swej wierności.

Pozostają w samotności,

aż do końca życia swego –

nie chcą męża mieć nowego.

 

- Ja należę do wyjątków

i nie cierpię tych porządków!

- Przyznać muszę – jam leniwa,

ale za to urodziwa!

 

- Muszę znowu znaleźć męża,

by się w pracy nie wytężać.

Może ptak być i koślawy,

byle dawał dużo strawy,

by przynosił mi robaki,

larwy, ziarno i pędraki.

 

- Żądam przeto od autora,

by się z bajką tą uporał,

dał mi męża starownego,

nadzwyczajnie bogatego!

 

- Jako pisarz – cóż ja mogę?

Przed chciwcami czuję trwogę.

Widać, pieniądz rządzi światem!

Muszę przysiąść nad tematem.

Jako sroka wymusiła,

tak się bajka potoczyła:

 

Opłotkami poszła fama,

że jest sroczka bardzo sama

i nad rzeczką w starym młynie,

marzy teraz o rodzinie.

Chce mieć męża i pisklęta,

do zamęścia bardzo chętna.

 

A więc wiosną przyszli swaci,

po nich – sami -  kandydaci.

Każdy z nich chciał dobrze wypaść

i do gustu sroczce przypaść.

 

Zalotnicy jak w balecie.

Każdy w lśniącej toalecie –

piórka ślicznie wybłyszczone,

najdokładniej – na ogonie.

( Tak, jak jest w tym powiedzeniu

o ogonku i chwaleniu.)

 

Teraz każdy, w wielkiej tremie,

chce zachwycić przedstawieniem.

Wprzódy tancerz zawstydzony

wdzięcznie sroce się ukłonił.

Później tańczył lekkim kroczkiem,

patrząc w oczka pięknej sroczce.

Samczyk skakał, przytupywał,

wdzięcznie przy tym główką kiwał.

Teraz w kółko jest parada,

zaraz będzie promenada!

 

Były również piruety.

Co za balet, nad balety!

Znowu ukłon w stronę sroki,

znowu podskok nad podskoki.

Cóż to były za figury!

Aż iskrzyły się pazury,

aż fruwały ptasie puchy,

jakby pękły dwie poduchy!

I nie można się tu łudzić,

by tak tańczył ktoś wśród ludzi.

Może tylko, gdzie Podhale,

tańczą żywo tak górale

zbójnickiego z ciupagami,

wokół watry, pod turniami.

 

Sroka patrzy, dziobem kręci,

nie ukrywa swej niechęci.

- Po co mi ci przystojniacy?

Oni wszyscy – to biedacy!

 

A ubogich było trzystu,

więc wybrała bez namysłu

bogatego, choć był głuchy.

Tu nad Wkrą, chodziły słuchy,

że raz będąc w Amsterdamie,

zwędził brylant pewnej damie.

Ma też ponoć gdzieś ukrytą

biżuterię znakomitą.

 

Pewnie wszystko to kradzione,

bo jest dawno dowiedzione,

że te sroki, proszę dzieci,

kradną wszystko, co się świeci.

 

Później były ptasie śluby

i kłamliwe: „kocham, luby!”

Potem jeszcze weselisko,

i o szczęściu – to już wszystko.

 

W noc poślubną, lecz bez skutku:

- Daj mi dziubka, ma milutka –

prosi czule żonkoś młody.

- Mamy przecież swoje gody!

Tyś mi wczoraj przyrzekała,

że po ślubie zniesiesz jaja!

- Znosić jaja? – może potem,

gdy przylecisz tu ze złotem.

I z brylantem, co się lśni,

jak słoneczko w letnie dni.

 

Pokazała mu skrzydłami,

bo skrzeczenie było na nic.

Srok był głuchy jak ta skała,

co nad brzegiem rzeki stała.

 

- Ja ci wskażę w zaufaniu,

gdzie te skarby pochowamy.

Obok młyna wierzba stara

kryje dziuplę w swych konarach.

Dziupla liśćmi jest przykryta

i na skarbiec znakomita.

Po klejnoty leć o brzasku.

Chcę je ujrzeć w pełnym blasku!

 

Srok posmutniał zamyślony

i powiedział do swej żony:

- To jest problem niepojęty,

bo ten brylant jest przeklęty.

Złe emocje zawsze budził –

rodził zazdrość pośród ludzi;

był powodem przykrych zdarzeń.

Pewne chciwców są cmentarze!

 

Próżne było tłumaczenie,

musiał spełnić więc życzenie.

 Na żądanie świtem sroki,

poszybował pod obłoki.

 

Minął kwadrans i godzina,

a samczyka ciągle nie ma.

Sroka różnie sobie wróży –

na czekaniu dzień się dłuży.

Tak godzina po godzinie,

mijał dzionek w starym młynie.

Sroka drepce, przytupuje –

męża swego wypatruje.

I się sroży, i się złości,

i ze złości dzisiaj pości.

Bo ta sroka, bardzo chciwa,

jest do tego… niecierpliwa.

 

Już upłyną dzionek długi,

cała nocka i dzień drugi.

Wreszcie sroka wygłodniała,

dnia trzeciego poleciała

do nad wkrzańskich wiejskich sadów,

aby najeść się owadów.

 

Wiemy, że gdy sroka głodna –

nawet skrzeczeć niepodobna!

Ona miała też w zamyśle

skowronkowi porwać pisklę

i złym świeci tu przykładem.

Jest zwyczajnym jajokradem!

Wszystko bardzo to nieładnie,

sroka kradnie co popadnie.

 

Wraca sroczka przed wieczorem

najedzona, więc z humorem.

Patrzy bystro, a w oddali –

jakby stary młyn się palił.

- Och, nad rzeką łuna świeci…

Trzeba chyba szybciej lecieć!

A im bliżej młyna była,

coraz bardzie się dziwiła;

bo nie widać tam płomieni,

tylko mocno coś się mieni.

 

- Cóż do diaska? Ładne rzeczy!-

Tak do siebie sama skrzeczy.

- To nie zorza, ani łuna…

To jest UFO, do pioruna!

 

- Może lepiej tam nie włazić,

by się Obcym nie narazić?

Może lepiej czekać w lesie

i zobaczyć co przyniesie

tu niezwykły bieg wydarzeń,

nie szukając zbędnych wrażeń?

 

- Ale błyszczy to coś pięknie.

Z ciekawości chyba pęknę!

Ja tu przecież z wścibstwa słynę.

Trzeba zajrzeć przez szczelinę…

 

A zerkając -  oniemiała!

Omal zaraz nie zemdlała,

bo na belce przy suficie

lśnił się brylant  wyśmienicie.

 

- Jakiż piękny! Jak się mieni…

Piękniejszego na tej ziemi,

może nawet we wszechświecie,

ja wam mówię – nie znajdziecie!

Sroka patrzy i podziwia,

a z wrażenia łeb przekrzywia;

dziób otwiera, mruży oczy –

tak ją brylant zauroczył.

 

Noc zrobiła się głęboka.

- Ach, bogata jestem sroka –

mimochodem pomyślała,

a o mężu… zapomniała.

 

On tymczasem z ciemnej niszy

obserwował żonę w ciszy.

Już zrozumiał, to nie plotka,

co ćwierkają po opłotkach.

Straszna sroki jest natura!

Zaraz będzie awantura.

A zmieniając o niej zdanie,

zadał żonie to pytanie:

 

- Słuchaj sroko zapatrzona!

Taka będzie z ciebie żona?

Poleciałem za granicę,

by wypełnić obietnicę

i przyniosłem klejnot cudny.

Jednak lot był bardzo trudny,

bo w przestworzach, nad Niemcami

miałem scysję z jastrzębiami.

 

Jestem głodny i zmęczony.

Oczekuję więc od żony,

że napełni pusty brzuszek.

Proszę podać zupkę z muszek!

Smakowitą – z dżdżownicami,

wśród srok zwanych… kluseczkami.

Chciałbym jeszcze smaczny deser…

bom od jadła jest koneser.

Zamiast tak się dziwnie gapić,

daj mi choć się rosy napić.

 

- Precz z brylantem i ze złotem!

Tylko miłość jest klejnotem.

Tylko miłość jest wartością,

a ten brylant? - zwykłą kością.

Bo tak jest już na tym świecie –

nie to piękne, co się świeci…

 

- Patrzcie tylko! Jaki głupi!

Co za miłość można kupić?

Może mam ja kochać ciebie?

Ja nie kocham nawet siebie!

Wartościowe jest matactwo,

ono daje mi bogactwo.

A  kolacji nie ma, nie dam!

Prędzej twój ogonek sprzedam.

 

- Miej się sroko na baczności!

Ja nie będę dzisiaj pościł

i ten brylant co się mieni,

mogę w gnata wnet zamienić.

W pyszną kość wołową z mięskiem,

bo za mięskiem dzisiaj tęsknię.

I nie machaj tak skrzydłami,

bo ja słyszę – moja pani!

 

Ot, wróciłem znad Loary,

jest tam zamek bardzo stary.

Są tam wielkie cztery wieże,

w których żyją nietoperze.

Mieszka również pod gontami

kruk – mój kuzyn szanowany.

Jest on bardzo doświadczony,

bo przez wiedźmy wykształcony.

A wśród ptaków z tego słynie,

że się zna na medycynie

i za kilka monet złotych

wnet wyleczył mnie z głuchoty.

 

On udzielił mi też rady,

by się trzymać tej zasady:

„Jeśli szczęścia swego szukasz,

ucz się dawać! – To jest sztuka!

Bo gdy dajesz coś z miłości,

serce śmieje się z radości.

Dużo istot jest w potrzebie,

a kto daje - będzie w niebie!”

 

- Piękny brylant przechowałem

i uczciwie go oddaję.

Co ma wisieć  - nie utonie.

Leć podaruj go swej żonie,

jeśli tylko srocza dama

jest przez wszystkich uwielbiana.

Bo gdy ptasia gospodyni

moc dobrego innym czyni,

godna takiej jest nagrody.

A gdy robi tylko szkody

i swym złem napawa trwogą,

musi karę ponieść srogą!

 

- Teraz moim przedsięwzięciem,

jest przekazać ci zaklęcie.

- Abra kadabra kra, kra, kra –

jest dla bliźnich sroka zła!

Niech się stanie – czary mary –

nie uniknie sroka kary!

 

Skrzecząc głośno i zawzięcie,

wypowiedział srok zaklęcie.

Wtedy nagle coś się stało:

w starym młynie pociemniało.

Klejnot co zadziwiał świat –

zmienił się w zwyczajny gnat.

 

- Widzisz sroko niegodziwa?

Naważyłaś sobie piwa!

Wymamrotał mimochodem.

Potem chwycił gnata dziobem

i poleciał w świat daleki.

Byle dalej od tej rzeki

i od sroki bardzo chciwej,

choć nie powiem – urodziwej.

 

Na Mazowszu, gdzie Wkra płynie,

pod wierzbami w starym młynie,

gdzie nie miele nikt już kaszy,

ciemną nocą sroka straszy.

Biedna teraz, opuszczona,

z wolna staje się szalona.

Coraz rzadziej już się złości,

dniami lata – szuka kości.

Czasem kiedy ją znajduje,

to z nadzieją się wpatruje.                

Myśli, że gnat w kupie śmieci,

jak ten brylant się zaświeci.

 

Zna przysłowie cały świat:

„Gapi się jak sroka w gnat”.

Teraz wiesz, mój mały bracie –

co też sroka widzi w gnacie?

 

Tutaj nie jest mi do śmiechu –

chciwość jest zalążkiem grzechu!

 

Cezary Piotr Tarkowski

PCHŁA TURYSTKA

    PCHŁA  TURYSTKA   W Sandomierzu pchła mieszkała. Kiedyś sobie pomyślała, że jej wcale nie zaszkodzi, gdy odwiedzi ciotkę w Ł...