czwartek, 27 sierpnia 2020

LEŚNY KONCERT


          LEŚNY KONCERT

Dzisiaj w puszczy wielkie granie.
Ma być koncert na polanie!
Po ostatnim tu wyrębie,
został pień po wielkim dębie.
Na nim będzie leśna scena,
bo lepszego miejsca nie ma.

Aby koncert był wspaniały,
próby trwały tydzień cały.
Tuż przed świtem, w poniedziałek,
zaczął śpiewać pierwszy śmiałek.
Choć to lato, las przenikał
najpiękniejszy głos słowika;
bo normalnie, tylko w maju
te słowiki tak śpiewają.

Słowik zaczął, lecz po chwili,
inny ptaszek w gąszczu kwilił.
A gdy w lesie całkiem dniało
tysiąc ptaków już śpiewało.
Słychać było tiu – tiur – lanie,
zawodzenie i gwizdanie;
nawet czasem pi – pi – lenie
przerywane ciu – ciur – leniem.

- Trzeba ćwiczyć – nie ma rady!
Odezwały się owady.
Wszędzie słychać ich cykanie
i bzyczenie, świerszczy granie.
W sieci pająk nicią brzdąka  –
to nie trudne dla pająka…

W międzyczasie, na polanie
trwało wielkie majstrowanie.
Pracowała bardzo zgrana
tam brygada budowlana.
Najsłynniejszym budowniczym,
co się w świecie zwierząt liczy
jest bóbr wszystkim dobrze znany.
To inżynier budowlany;
ale, jeśli mam być szczery,
przyszły tutaj bobry cztery.
I jaskółki też są znane –
to artystki… budowlane.

Och, gdybyście to wiedzieli,
jak też powstał do niedzieli –
w wielkim trudzie, znoju, pocie
amfiteatr – jak w Sopocie!
Dziś, w niedzielę już od rana,
zapełniała się polana.
Oczywiście – my to wiemy –
każdy chce być bliżej sceny.

Jeszcze ciągną tutaj fani,
ważni goście, melomani.
Już w południe było tłoczno.
- Niechże oni już rozpoczną!

Słysząc takie biadolenie,
konferansjer wnet na scenie,
chwycił tubę i powiedział:
- Jeszcze nie ma tu niedźwiedzia!
Pusta loża honorowa
i orkiestra nie gotowa!
Rzeczywiście,  gdzieś na scenie,
słychać jakieś rzępolenie.
Każdy muzyk, jak najęty,
stroił swoje instrumenty.
Dzik jest dziś konferansjerem,
ma intencje bardzo szczere.
Warto słuchać rady dzika:
- Radzę przejść się do strumyka
i kto chce, to dla ochłody,
może napić się tam wody!
Wtem ucichły wszystkie gwary;
oto idzie niedźwiedź stary.
Dzik wnet przerwał swe gadanie,
na niedźwiedzia powitanie.
- Witam wszystkich bardzo grzecznie,
a niedźwiedzia najserdeczniej!
 „Sto lat” zagraj nam orkiestro –
do batuty więc maestro!
Tu orkiestra nie czekała,
a publiczność zaśpiewała.
- Sto lat! – słychać w całym lesie,
aż po puszczy echo niesie.

Teraz ukłon dyrygenta,
do skupienia to zachęta.
Wielka mistrza jest kultura  –
zaraz będzie uwertura…
Ważny to wstęp do sonaty,
pod tytułem „Leśne kwiaty”.

Gra wspaniała już orkiestra,
kierowana przez maestra.
Jest w niej świerszczy chyba trzystu  –
wirtuozów wśród artystów.
Od tych skrzypków - aż zielono  –
takie fraki im skrojono.
Pod cylindrem każda głowa.
Filharmonia? Niech się schowa!
Cudnie grają, daję słowo,
tę sonatę, tę skrzypcową.

A maestro niewzruszony,
na wzniesieniu, jak z ambony,
tą orkiestrą dyryguje,
aż mu kita podskakuje.
Oczka lekko przymrużone,
rude kudły ma zwichrzone.
W ruch wprowadził swą batutę,
tysiąc razy na minutę!

Im muzyka bardziej żywa,
tym dyrygent częściej kiwa
całym ciałem się na boki;
nagłe robi też podskoki.
Jakże on tu się wygina  –
jest sprężysty jak… sprężyna.

Teraz dzwoniec dźwięcznie dzwoni,
jakby kulig gnał w sto koni!
Borsuk w białej swojej szarfie,
pięknie dzisiaj gra na harfie
i ogonkiem  w bęben stuka –
to nie sztuka dla borsuka.

Wtem batuta płynie lekko,
jakby była tą kolebką,
co usypia niemowlęta.
Raptem…staje – jak zaklęta.

Ryś muzyką się napawał –
jako pierwszy zaczął brawa.
Chwilę później są wiwaty,
a z widowni lecą kwiaty.

Znów pojawił się dzik z tubą.
- Ta orkiestra naszą chlubą!
Wysłuchamy wnet elegii,
w hołdzie braciom co polegli
w polowaniach kłusowników-
ofiar sideł, oraz wnyków!

Lis, bo on jest tym maestrem –
łypną groźnie na orkiestrę,
uniósł w górę obie łapy,
aż się zatrząsnął łeb kosmaty.
Tu odczekał ile trzeba…
Wtem, jak grom z jasnego nieba,
jakby wybuch jakiejś bomby –
wnet zagrzmiały wszystkie trąby!
Zahuczały bębny, rogi –
jakby larum – odgłos trwogi.

Teraz dzięcioł w werble wali,
jakby kuło stu kowali!
Czasem puka mimochodem
w pusty konar swoim dziobem…

Znów batuta, tak bez mała,
w łapie lisa – oszalała;
w górę, na dół i na boki,
małe kółka, łuk szeroki…

Większość zwierząt, zadumana –
siedzi w ciszy, zasłuchana.
Tylko wilk wyciągnął szyję
i wzruszony, cicho wyje.

Gra orkiestra w takt batuty,
nikt nie patrzy teraz w nuty.
Lis się miota przy pulpicie –
tu mistrzostwo jest na szczycie!

Cały teraz roztrzęsiony,
jakby prądem był rażony,
aż się pchełki sypią z kity…
To dyrygent znakomity,
tak kieruje tą orkiestrą –
bo prawdziwy zeń maestro!

Chwilę później, ta muzyka,
swym spokojem las przenika.
A batuta po ferworze,
jak patyczek po jeziorze,
leciuteńkim kołysaniem
podtrzymuje piękne granie.
Aż umknęła z leśnym echem –
krewnym ofiar na pociechę.

Każdy zwierzak jest wzruszony
i nie jeden łzę uronił.
A najbardziej bobry łkają –
z płaczu bobry wszyscy znają.

- Brawo! – pisnął głośno zając,
sprężystego słupka stając.
- Byłem ranny raz w nagonce,
w polowaniu na zające!

Bije brawo kto ma łapy.
- Niech nam żyje lis kudłaty!
Na stojąco były brawa,
a lis dumą się napawa.

Znowu słychać mowę dzika:
- kompozycja teraz żbika!
Niech muzyka wszystkich zbrata.
Zaraz zabrzmi nam kantata.
Tytuł tego zaś utworu:
„Najwspanialsze głosy boru…”.

Najpierw - ukłon dyrygenta –
już publiczność uśmiechnięta.
Czuć dla sztuki uniesienie,
a na pyszczkach znać skupienie.

Lis znów w górę uniósł łapy.
Znak batutą dał skrzydlatym,
bo wynika z partytury –
pierwsze zaczną ptasie chóry.

Już się rozległ śpiew słowiczy –
cudnych treli nikt nie zliczy.
Słychać bulgot też cietrzewia
i skowronek pięknie śpiewa.

Na znak lisa „wchodzą” szpaki –
śpiew ich też nie byle jaki.
A drozd śpiewa już po chwili:
filip – filip, fili – fili…

Kulczyk śpiewa z czyżykami,
jakby dzwonił kluczykami.
Chwilę później, trel przeciągły
ubarwionej makolągwy.
Lis odczekał jedną chwilę –
teraz wszystkie gwiżdżą gile.
Słychać także flet dziwonii,
jak w prawdziwej filharmonii.

Na znak mistrza buczą czasem
złote bąki swoim basem.
A z pobliskich tu moczarów
dolatuje bzyk komarów.
Dobrze słychać na polanie,
rechot żabek i kumkanie.

Oto puszcza cała śpiewa –
szumią cicho wszystkie drzewa.
Słychać także szmer strumyka,
który tańczy na kamykach.
Wszystko tutaj jest muzyką –
to cechuje puszczę dziką.

Śpiewa czasem kilka chórów,
a orkiestra gra do wtóru.
Lis tak macha od początku,
jakby łapy wyjął z wrzątku
i pod nosem cicho warczy.
Gdy batuty nie wystarczy,
dyryguje nawet kitą,
tą orkiestrą znakomitą.
Lecz z wyrazu lisiej mordy,
znać – ostatnie to akordy…
Wtem – ucichły wszystkie trele –
lis śpiew uciął jak skalpelem!

I owację znów wzniesiono,
aż z zachwytu oczy płoną.
Huczą brawa – to dla żbika.
Piękna była ta muzyka.
Dumne z lisa inne lisy,
toteż były cztery bisy!
Braw nie byłoby tu końca,
lecz wnet będzie zachód słońca.

Znów pojawia się dzik dziki,
leśny znawca tej muzyki.
- Zaśpiewajmy teraz wszyscy,
co zwierzętom spokój niszczy!
Zaśpiewajmy przyjaciele,
bo przykrości mamy wiele.
Pieśń to będzie dla złych ludzi,
by sumienia w nich obudzić!

- Życie zwierząt bardzo srogie,
człowiek dla nas - wielkim wrogiem!
Las już nie jest nam ostoją,
ludzie nas w nim niepokoją.

- Trzeba czmychać szybkim kłusem,
człowiek bywa też dzikusem!
To nie my, lecz człowiek dziki –
dzikie wznosi w las okrzyki.
I przyjemność też mu sprawia,
kiedy życia nas pozbawia.
Sterty śmieci w każdym borze!
Oj, nie może być już gorzej!
Czas by skończyć z tym prostactwem,
bo las wspólnym jest bogactwem…
Takim właśnie to apelem,
koncert skończył się w niedzielę.

Cezary Piotr Tarkowski


PCHŁA TURYSTKA

    PCHŁA  TURYSTKA   W Sandomierzu pchła mieszkała. Kiedyś sobie pomyślała, że jej wcale nie zaszkodzi, gdy odwiedzi ciotkę w Ł...