LEŚNY KONCERT
Dzisiaj w
puszczy wielkie granie.
Ma być
koncert na polanie!
Po ostatnim
tu wyrębie,
został pień
po wielkim dębie.
Na nim
będzie leśna scena,
bo lepszego
miejsca nie ma.
Aby koncert
był wspaniały,
próby trwały
tydzień cały.
Tuż przed
świtem, w poniedziałek,
zaczął
śpiewać pierwszy śmiałek.
Choć to
lato, las przenikał
najpiękniejszy
głos słowika;
bo
normalnie, tylko w maju
te słowiki
tak śpiewają.
Słowik
zaczął, lecz po chwili,
inny ptaszek
w gąszczu kwilił.
A gdy w
lesie całkiem dniało
tysiąc
ptaków już śpiewało.
Słychać było
tiu – tiur – lanie,
zawodzenie i
gwizdanie;
nawet czasem
pi – pi – lenie
przerywane
ciu – ciur – leniem.
- Trzeba
ćwiczyć – nie ma rady!
Odezwały się
owady.
Wszędzie
słychać ich cykanie
i bzyczenie,
świerszczy granie.
W sieci
pająk nicią brzdąka –
to nie
trudne dla pająka…
W
międzyczasie, na polanie
trwało
wielkie majstrowanie.
Pracowała
bardzo zgrana
tam brygada
budowlana.
Najsłynniejszym
budowniczym,
co się w
świecie zwierząt liczy
jest bóbr wszystkim
dobrze znany.
To inżynier
budowlany;
ale, jeśli
mam być szczery,
przyszły
tutaj bobry cztery.
I jaskółki
też są znane –
to artystki…
budowlane.
Och,
gdybyście to wiedzieli,
jak też
powstał do niedzieli –
w wielkim
trudzie, znoju, pocie
amfiteatr –
jak w Sopocie!
Dziś, w
niedzielę już od rana,
zapełniała
się polana.
Oczywiście –
my to wiemy –
każdy chce
być bliżej sceny.
Jeszcze
ciągną tutaj fani,
ważni
goście, melomani.
Już w
południe było tłoczno.
- Niechże
oni już rozpoczną!
Słysząc
takie biadolenie,
konferansjer
wnet na scenie,
chwycił tubę
i powiedział:
- Jeszcze
nie ma tu niedźwiedzia!
Pusta loża
honorowa
i orkiestra
nie gotowa!
Rzeczywiście,
gdzieś na scenie,
słychać
jakieś rzępolenie.
Każdy muzyk,
jak najęty,
stroił swoje
instrumenty.
Dzik jest
dziś konferansjerem,
ma intencje
bardzo szczere.
Warto
słuchać rady dzika:
- Radzę
przejść się do strumyka
i kto chce,
to dla ochłody,
może napić
się tam wody!
Wtem ucichły
wszystkie gwary;
oto idzie
niedźwiedź stary.
Dzik wnet
przerwał swe gadanie,
na
niedźwiedzia powitanie.
- Witam
wszystkich bardzo grzecznie,
a
niedźwiedzia najserdeczniej!
„Sto
lat” zagraj nam orkiestro –
do batuty
więc maestro!
Tu orkiestra
nie czekała,
a
publiczność zaśpiewała.
- Sto lat! –
słychać w całym lesie,
aż po puszczy
echo niesie.
Teraz ukłon
dyrygenta,
do skupienia
to zachęta.
Wielka
mistrza jest kultura –
zaraz będzie
uwertura…
Ważny to
wstęp do sonaty,
pod tytułem
„Leśne kwiaty”.
Gra
wspaniała już orkiestra,
kierowana
przez maestra.
Jest w niej
świerszczy chyba trzystu –
wirtuozów
wśród artystów.
Od tych
skrzypków - aż zielono –
takie fraki
im skrojono.
Pod
cylindrem każda głowa.
Filharmonia?
Niech się schowa!
Cudnie
grają, daję słowo,
tę sonatę,
tę skrzypcową.
A maestro
niewzruszony,
na
wzniesieniu, jak z ambony,
tą orkiestrą
dyryguje,
aż mu kita
podskakuje.
Oczka lekko
przymrużone,
rude kudły
ma zwichrzone.
W ruch
wprowadził swą batutę,
tysiąc razy
na minutę!
Im muzyka
bardziej żywa,
tym dyrygent
częściej kiwa
całym ciałem
się na boki;
nagłe robi
też podskoki.
Jakże on tu
się wygina –
jest
sprężysty jak… sprężyna.
Teraz
dzwoniec dźwięcznie dzwoni,
jakby kulig
gnał w sto koni!
Borsuk w
białej swojej szarfie,
pięknie
dzisiaj gra na harfie
i
ogonkiem w bęben stuka –
to nie
sztuka dla borsuka.
Wtem batuta
płynie lekko,
jakby była
tą kolebką,
co usypia
niemowlęta.
Raptem…staje
– jak zaklęta.
Ryś muzyką
się napawał –
jako
pierwszy zaczął brawa.
Chwilę
później są wiwaty,
a z widowni
lecą kwiaty.
Znów pojawił
się dzik z tubą.
- Ta
orkiestra naszą chlubą!
Wysłuchamy
wnet elegii,
w hołdzie
braciom co polegli
w
polowaniach kłusowników-
ofiar sideł,
oraz wnyków!
Lis, bo on
jest tym maestrem –
łypną
groźnie na orkiestrę,
uniósł w
górę obie łapy,
aż się
zatrząsnął łeb kosmaty.
Tu odczekał
ile trzeba…
Wtem, jak
grom z jasnego nieba,
jakby wybuch
jakiejś bomby –
wnet
zagrzmiały wszystkie trąby!
Zahuczały
bębny, rogi –
jakby larum
– odgłos trwogi.
Teraz
dzięcioł w werble wali,
jakby kuło
stu kowali!
Czasem puka
mimochodem
w pusty
konar swoim dziobem…
Znów batuta,
tak bez mała,
w łapie lisa
– oszalała;
w górę, na
dół i na boki,
małe kółka,
łuk szeroki…
Większość
zwierząt, zadumana –
siedzi w
ciszy, zasłuchana.
Tylko wilk
wyciągnął szyję
i wzruszony,
cicho wyje.
Gra
orkiestra w takt batuty,
nikt nie
patrzy teraz w nuty.
Lis się
miota przy pulpicie –
tu
mistrzostwo jest na szczycie!
Cały teraz
roztrzęsiony,
jakby prądem
był rażony,
aż się
pchełki sypią z kity…
To dyrygent
znakomity,
tak kieruje
tą orkiestrą –
bo prawdziwy
zeń maestro!
Chwilę
później, ta muzyka,
swym
spokojem las przenika.
A batuta po
ferworze,
jak patyczek
po jeziorze,
leciuteńkim
kołysaniem
podtrzymuje
piękne granie.
Aż umknęła z
leśnym echem –
krewnym
ofiar na pociechę.
Każdy
zwierzak jest wzruszony
i nie jeden
łzę uronił.
A
najbardziej bobry łkają –
z płaczu
bobry wszyscy znają.
- Brawo! –
pisnął głośno zając,
sprężystego
słupka stając.
- Byłem
ranny raz w nagonce,
w polowaniu
na zające!
Bije brawo
kto ma łapy.
- Niech nam
żyje lis kudłaty!
Na stojąco
były brawa,
a lis dumą
się napawa.
Znowu
słychać mowę dzika:
- kompozycja
teraz żbika!
Niech muzyka
wszystkich zbrata.
Zaraz
zabrzmi nam kantata.
Tytuł tego
zaś utworu:
„Najwspanialsze
głosy boru…”.
Najpierw -
ukłon dyrygenta –
już
publiczność uśmiechnięta.
Czuć dla
sztuki uniesienie,
a na pyszczkach
znać skupienie.
Lis znów w
górę uniósł łapy.
Znak batutą
dał skrzydlatym,
bo wynika z
partytury –
pierwsze
zaczną ptasie chóry.
Już się
rozległ śpiew słowiczy –
cudnych
treli nikt nie zliczy.
Słychać
bulgot też cietrzewia
i skowronek
pięknie śpiewa.
Na znak lisa
„wchodzą” szpaki –
śpiew ich
też nie byle jaki.
A drozd
śpiewa już po chwili:
filip –
filip, fili – fili…
Kulczyk
śpiewa z czyżykami,
jakby
dzwonił kluczykami.
Chwilę
później, trel przeciągły
ubarwionej
makolągwy.
Lis odczekał
jedną chwilę –
teraz
wszystkie gwiżdżą gile.
Słychać
także flet dziwonii,
jak w
prawdziwej filharmonii.
Na znak
mistrza buczą czasem
złote bąki
swoim basem.
A z
pobliskich tu moczarów
dolatuje
bzyk komarów.
Dobrze
słychać na polanie,
rechot żabek
i kumkanie.
Oto puszcza
cała śpiewa –
szumią cicho
wszystkie drzewa.
Słychać
także szmer strumyka,
który tańczy
na kamykach.
Wszystko
tutaj jest muzyką –
to cechuje
puszczę dziką.
Śpiewa
czasem kilka chórów,
a orkiestra
gra do wtóru.
Lis tak
macha od początku,
jakby łapy
wyjął z wrzątku
i pod nosem
cicho warczy.
Gdy batuty
nie wystarczy,
dyryguje
nawet kitą,
tą orkiestrą
znakomitą.
Lecz z
wyrazu lisiej mordy,
znać –
ostatnie to akordy…
Wtem –
ucichły wszystkie trele –
lis śpiew
uciął jak skalpelem!
I owację
znów wzniesiono,
aż z
zachwytu oczy płoną.
Huczą brawa
– to dla żbika.
Piękna była
ta muzyka.
Dumne z lisa
inne lisy,
toteż były
cztery bisy!
Braw nie
byłoby tu końca,
lecz wnet
będzie zachód słońca.
Znów pojawia
się dzik dziki,
leśny znawca
tej muzyki.
- Zaśpiewajmy
teraz wszyscy,
co
zwierzętom spokój niszczy!
Zaśpiewajmy
przyjaciele,
bo
przykrości mamy wiele.
Pieśń to
będzie dla złych ludzi,
by sumienia
w nich obudzić!
- Życie
zwierząt bardzo srogie,
człowiek dla
nas - wielkim wrogiem!
Las już nie
jest nam ostoją,
ludzie nas w
nim niepokoją.
- Trzeba
czmychać szybkim kłusem,
człowiek
bywa też dzikusem!
To nie my,
lecz człowiek dziki –
dzikie
wznosi w las okrzyki.
I
przyjemność też mu sprawia,
kiedy życia
nas pozbawia.
Sterty
śmieci w każdym borze!
Oj, nie może
być już gorzej!
Czas by
skończyć z tym prostactwem,
bo las
wspólnym jest bogactwem…
Takim
właśnie to apelem,
koncert
skończył się w niedzielę.
Cezary Piotr Tarkowski