poniedziałek, 24 maja 2021

SPÓŁDZIELNIA

 


                   SPÓŁDZIELNIA

       Gołąbki, to podwarszawska osada utworzona przez Władysława Grabskiego, premiera i ministra Skarbu. Kilka lat zamieszkiwał tu również prezydent Stanisław Wojciechowski, skoligacony zresztą z Grabskimi. Wszyscy, łącznie z Stanisławem Grabskim, ministrem Wyznań Religijnych i Oświecenia, należeli do obozu Narodowej Demokracji. Ale w Gołąbkach osiedlali się również mniej liczni piłsudczycy. Dlatego osada w okresie międzywojennym, podzielona była na dwa zwalczające się obozy.

            Obecnie dworek Grabskich wraz z rodziną, zamieszkuje posłanka PO Małgorzata Kidawa – Błońska, córka prof. Macieja Grabskiego. Dziadkowie będący narodowcami, a przede wszystkim wybitni i wielce zasłużeni dla Ojczyzny pradziadkowie Kidawy – Błońskiej, ze wstydu przewracają się w swoich grobach. Nie mogą zrozumieć, jak to się stało, że ich prawnuczka znalazła się w zorganizowanej grupie przestępczej nazywanej w skrócie PO. Do tego jeszcze wraz z setkami wyrafinowanych złodziei i zdrajców uczestniczyła w antypolskich burdach organizowanych przez zdegenerowanych przez szekle Sorosa kodziarzy. Sam nie mogę pojąć jak można być w bliskiej komitywie z takim tłumokiem jak Kopaczka, folksdojczem Tuskiem, czy największą złodziejką  w dziejach Warszawy Hajką Grindbaum, wyjątkową ździrą spod znaku menory. A w ogóle nie mogę się nadziwić, jak szlachcianka z dobrego domu może zadawać się z żydowskimi grabieżcami. Ale nie o tym ma być ta opowieść. Jednak przelewa się we mnie czara goryczy i czasem mam potrzebę wylania z siebie nadmiaru żółci.       

        Miałem może sześć, a może siedem lat, kiedy mama zaczęła wysyłać mnie po zakupy. Najbliżej był sklep pana Markowskiego, trochę dalej, przy stacji PKP w Gołąbkach, kiosk spożywczy pani Miłoszewskiej.

          Z czasem robienie zakupów stało się jedynym z moich obowiązków i zimą brnąłem przez zaspy po chleb, masło, kilo mąki. Latem tę niezbyt odległą drogę przebywałem swoim jedynym w życiu własnym pojazdem. Jako chłopiec, byłem szczęśliwym posiadaczem hulajnogi.

            Od czasy do czasu, po poważniejsze zakupy, musiałem wędrować prawie na drugi koniec Gołąbek, do spółdzielni. Tak powszechnie mówiło się na sklep WSS „Społem”. Znajdowało się tam chyba wszystko, co potrzebne na co dzień w gospodarstwie domowym.

            To była cała wyprawa. Zaopatrzony w siatkę wiązaną z nylonowego sznurka w duże oczka, i drugą misternie plecioną ze skórzanych rzemyków, pieniądze i listę potrzebnych w domu artykułów, wychodziłem z domu.

            Droga była prosta. Najpierw szedłem pod jesionami, później pod starymi rozłożystymi klonami, gdzie między konarami uwijało się mnóstwo ptaków i wiewiórek. Bardzo lubiłem te drzewa. Latem dawały cień, jesienią  mieniły się tysiącem kolorów, a zimą świstał między skrzypiącymi konarami mroźny wiatr tworząc w czasie zawiei wysokie zaspy.

              Spółdzielnia znajdowała się w parterowym domku przy alei wysadzanej dorodnymi kasztanowcami, wśród których zawsze uwijało się ptactwo. Przed sklepem stało kilka rowerów, czasem furmanka, jeszcze rzadziej auto. Właściwie, jeśli do spółdzielni przyjeżdżał samochód, to raczej ciężarówka z zaopatrzeniem. Pamiętam, że wchodząc do sklepu, przyspieszało mi tętno. Już w sieni drażniły zapachy. Cudowny aromat świeżutkiego, chrupiącego pieczywa, mieszał się z chmielowym zapachem piwa. Mdła woń mydła przebijała zapach kiszonych ogórków pływających w ogromnej dębowej beczce. Wtedy mój młody nos potrafił wyłowić jeszcze wśród wielu innych zapach cynamonu, smakowitych pączków nad którymi latem krążyły osy, mięty z zielonych cukierków, a nawet aromat tytoniu zawartego w paczkach papierosów misternie poukładanych na półkach gdzieś niedaleko stosów konserw rybnych. Konserwy mięsne były luksusem i jak się pojawiły, to ludzie wykupowali je natychmiast. Mięso wieprzowe też było rarytasem, ale na wołowinę ludzie kręcili nosem. Często była baranina, którą konwojenci wciskali na siłę do sklepów, bo choć była za bezcen, to ludzie nie chcieli jej brać. Także ryb było w sklepie pod dostatkiem. Samochód ze świeżymi rybami przyjeżdżał co drugi dzień. Pamiętam, że zawsze były wędzone szprotki i ogromne dorsze. Może mi się wydaje że ogromne, bo sam byłem mały, ale nie miały na pewno mniej jak pół metra długości. Tak, bo ludzie prosili o pół dorsza. Nawet pamiętam, że kilogram kosztował 5 zł, kilo cukru 10.50, chleb 3.10, pączek 2 zł tyle co bułka paryska. Obłędnie droga była czekolada. Tabliczka kosztowała 19 zł, ale za to była niezwykle pyszna. Bo to była czekolada Wedla. Wtedy firma była polska i liczyła się na całym świecie. Rozgadałem się chyba za bardzo.

                Niemal przez całą długość sklepu ciągnęła się lada. Za ladą stała wesoła, korpulentna, ale ładna sklepowa, jak powszechnie nazywano sprzedawczynię. Kolejka posuwała się wolno, bo panna Marylka musiała ukroić z wielkiego  bloku pół kilo cudownie pachnącego masła, wyjąć trzy dorodne śledzie z dębowej beczki, nasypać z worka kilogram cukru i odciąć kostkę mydła „biały jeleń”. Produkty misternie pakowała w różne rodzaje papieru. Smalec lub masło w pergamin, kiełbasę w biały papier, a mydło w szary.

              Kiedy ekspedientka podliczała ołówkiem wartość zakupu, często klientce przypominało się, że trzeba jeszcze kupić 10 jajek z których każde posiadało na skorupce fioletowy stempel gwarantujący świeżość. Zakupy przedłużały się, ale nikt nikogo nie popędzał. Bo do spółdzielni przychodziło się nie tylko po zakupy. To było miejsce spotkań mieszkańców Gołąbek i nie tylko. Życie płynęło wolniej, ludzie mieli czas dla znajomych.

             Kiedyś zaparkowałem swoją hulajnogę obok kilku rowerów, kupiłem pyszna oranżadę od pana Gontarka i wyszedłem przed sklep. Zazwyczaj stało tu kilku mężczyzn popijających piwko i wspominających dobre, przedwojenne czasy, lata okupacji, wojnę. Miałem czego słuchać.

             Wewnątrz sklepu plotkowały kobiety. Pamiętam, że miały zawsze problem: co dzisiaj ugotować na obiad. Mężowie domagali się mięsa, a to było drogie. Rybami gardzili do tego stopnia, że na ścianie sklepu któryś nocą namalował farbą olejną napis: „Jedzcie dorsze, gówno gorsze”.

             Tego dnia mężczyźni stojący pod sklepem, byli jacyś markotni, bez humoru. Nagle jak błyskawica pojawił się kominiarz Wacek. To był młody, niezwykle wesoły chłopak z pobliskiej warszawskiej Woli. Zajechał z fasonem pod sklep i oparł swój rower o siatkę. Za moment wybiegł z piwem w garści ze spółdzielni i znalazł się wśród innych mężczyzn. Po trzech minutach wszyscy zanosili się śmiechem. Nie zdążyłem dopić oranżady, kiedy Wacek, a za nim inni wbiegli do sklepu. Kominiarz wrzucił pustą butelkę po piwie do skrzynki i jednym susem przeskoczył ladę deklamując jakiś krótki wierszyk o miłości. Następnie ucałował zaskoczoną sklepową w oba policzki, zostawiając dwa czarne ślady.

             Panna Marylka oblana rumieńcem, ku zdziwieniu wszystkich klientów oddała pocałunek w jednym miejscu na policzku Wacka, które nie było przyczernione sadzami, pozostawiając czerwony od szminki, wyrazisty odcisk swoich ust. Wszyscy zaczęli bić brawo.

             Z czarnej gęby Wacka zaiskrzyły radością białka oczu i rozochocony chwycił ekspedientkę wpół usiłując pocałować ją w usta. Ale tu dziarski kominiarz się przeliczył. Marylka najpierw wyrżnęła Wacka w czerep papierową torbą pełną mąki, a następnie zaczęła energicznie okładać zalotnika kijem od szczotki. Kurzyło się na przemian to czernią sadzy, to bielą mąki, aż wreszcie Wacusiowi udało się czmychnąć przed sklep.

            Tego dnia kominiarz nie wszedł już do spółdzielni i piwo kupowali mu koledzy. Zyskał również przydomek. Od tamtej pory wszyscy na Wacka wołali…Młynarz. Ale tego dnia wydarzyło się coś więcej. Zrodziła się miłość. Po kilku miesiącach przyszedł dzień, kiedy Młynarz zamienił czarny uniform ze srebrnymi guzikami na wytworny garnitur, a panna Marylka zamiast białego fartucha założyła śnieżnobiałą suknię i wspaniały ślubny welon.

            Minęło 10 lat. Kiedyś jako instruktor harcerstwa i pełnoletni już chłopak, wróciłem nocnym pociągiem z obozu harcerskiego. Kiedy wychodziłem z podmiejskiej kolejki było już przedpołudnie, a mnie się chciało bardzo pić. Poszedłem zatem napić się nadal pysznej oranżady do starej spółdzielni.

            W sklepie dwóch starszych panów reprezentujących jeszcze dawne stronnictwa, popijając piwko, prowadzili zażarty spór polityczny. W pewnym momencie na drodze wysypanej leszem, pojawił się milicjant, niejaki Szmulewicz, którego tate nosiło kiedyś nazwisko Szmul. Była to kanalia niezwykła, polująca na elementy antysocjalistyczne, tak jak dziś żydzi polują na „antysemitów”. Co prawda konsekwencje krytykowania komunistów nie były tak dotkliwe jak dziś krytykowanie okupantów, ale mogli np. nie dać mieszkania. Dlatego widząc funkcjonariusza, popijając oranżadę, odwróciłem się do starszych panów i ostrzegłem: - cicho panowie – dzielnicowy!

            Szmulewicz jechał do spółdzielni zapewne na piwo, bo upał robił się niemiłosierny, a i podsłuchać może coś się uda? Kiedy milicjant miał już skręcać pod spółdzielnię,  z sąsiedniej posesji, przez uchyloną furtkę wybiegł pies i biegnąc za rowerem obszczekiwał funkcjonariusza, który zapalczywie usiłował kundla kopnąć. Kiedy to się udało, psiak w odwecie chwycił mocno zębami za portki milicjanta i szarpiąc je z całych sił, wyrwał dzielnicowemu kawał nogawki.

           - Ty skurwysynu! Wrzasnął funkcjonariusz zatrzymując gwałtownie rower, po czym wyjął z kabury tetetkę i wystrzelił. Szmulewicz to nie tylko cham, kretyn i bydlę, ale również kiepski strzelec. Pod psiakiem od uderzenia kuli rozbryzgnął się lesz, wystraszony kundel dodatkowo hukiem zaczął uciekać w kierunku nowo budowanego domu. Dzielnicowy niezwłocznie podjął pościg.

            - Stój bo strzelam!! – wrzasnął. W tym momencie starszy pan, który właśnie miał pełną buzię piwa, bryznął tym piwem po całej ściennie sklepu, a pani Marylka dławiąc się od śmiechu, krzyknęła – posikam się!

             Ale akcja trwa dalej. Funkcjonariusz biegnąc strzela do psa, a ten klucząc między koziołkami cegieł z podkulonym ogonem przeskakiwał różne wertepy i zanim dzielnicowy wystrzelał cały magazynek, pies zniknął. Po chwili milicjant również zniknął z pola widzenia rozbawionych klientów sklepu. Widać było tylko wolno, jak na filmie w zwolnionym tempie poruszającą się i kiwającą na boki niebieską czapkę ponad stosem cegieł. Zapadła grobowa cisza. Czapka przesuwała się i przesuwała, powoli i w pewnym momencie ona też znikła. Wreszcie po 2 – 3 minutach ciszę przerwały najwymyślniejsze przekleństwa jakich nie ma nawet w Słowniku Wulgaryzmów PWN i ukazała się cała postać funkcjonariusza. Jednak jego spodnie nie były czarne i dół marynarki od munduru nie był już niebieski. Milicjant okryty był białą, lepką mazią. Okazało się, że Szmulewicz wpadł do dołu z lasowanym wapnem przygotowanym przez murarzy do sporządzania tynków. Takie wapno często przysypywano cienką warstwą piasku, by nie wysychało. Debil nie domyślał się co może być pod piaskiem i wskoczył w sam środek dołu. Teraz przedstawiciel komunistycznego reżymu miotając przekleństwa na psa i wszystkich wokół, wlókł  się w kierunku studni, by zmyć palącą maź. A obserwatorzy, zaśmiewając sią radośnie, nie odbierali tego zajścia jako wypadek czy ludzki dramat, lecz raczej jako dobry spektakl komediowy, który zesłał im szczęśliwy los. Bo oto przez przypadek, znienawidzonego funkcjonariusza, spotkała zasłużona kara.

              W sklepie zapanowała atmosfera zgody i pojednania, a zwycięstwo kundla nad uzbrojonym przedstawicielem reżymu, fetowano do wieczora.

              Z takim „poparciem” społeczeństwa, komunizm musiał kiedyś upaść.

 

Dyżurny Psychiatra Kraju,

Cezary Piotr Tarkowski

 

ŚWIĘTO MAMY

 

ŚWIĘTO  MAMY

 

My tę datę wszyscy znamy,

w maju będzie Święto Mamy.

Co tu zrobić w ten Dzień Matki –

może kupić mamie kwiatki?

Kwestia to nie byle jaka –

pusta kieszeń przedszkolaka!

 

Ewa wzięła już tekturkę,

zrobić piękną chce laurkę.

Na laurce tej bielutkiej,

będzie serce czerwoniutkie.

Zaraz będzie każda strona,

kwiatuszkami umajona.

 

Jeszcze tutaj Ewa mała,

pod serduszkiem napisała:

„Dla najdroższej mej Mamuni,

z życzeniami od Ewuni”.

Kupić mamie – Janek marzy –

doskonały krem do twarzy.

Jednak pusta jest skarbonka –

pozostała mu wiec…łąka.

 

Poszedł zatem za miasteczko,

bo tam łąki są nad rzeczką.

- Zerwę kwiatków tu naręcze

i mamusi swojej wręczę!

 

Pracowita mała Tosia,

ma fartuszek jak gosposia.

Mam ja dobre o niej zdanie,

bo pomaga często mamie.

Nikt o pomoc jej nie prosi –

ma pociechę mama z Tosi.

 

Dziś pracuje już od rana,

a zaczęła od sprzątania.

Odkurzyła już dywany,

kosz wyniosła ze śmieciami.

 

Pościerała wszystkie kurze,

z pieskiem wyszła na podwórze.

Już naczynia w kuchni zmywa –

będzie mama jej szczęśliwa!

 

Z Jurkiem same są kłopoty –

jemu w głowie same psoty.

On się co dzień dwoi, troi,

by nowego coś znów zbroić.

 

Jest niedobry dla Eryki,

bo ją ciąga za kucyki;

mysz jej włożył do plecaka

i wynikła z tego draka.

On już niczym nie zaskoczy –

wczoraj wybił szybę z procy.

 

                  Lecz w Dzień Matki, już od rana,

nastąpiła w nim przemiana.

Dziś za wszystko już przeprosił,

chce podobny być do Tosi.

 

Chcąc wyręczyć swoją mamę,

wziął się wnet za odkurzanie.

Szło z początku mu nieskładnie,

lecz posprzątał w domu ładnie.

Nawet wazon z porcelany,

jest dla mamy z kwiatuszkami.

 

Przyszła mama, głową kiwa –

dzisiaj bardzo jest szczęśliwa.

Zaraz chłopca pochwaliła

i do serca przytuliła.

 

Ja też Jurka tu pochwalę,

bo on zmienił się na stałe.

Lecz najlepszy dar dla mamy,

kiedy zawsze ja kochamy!

 

Cezary Piotr Tarkowski

niedziela, 9 maja 2021

SZOFER

 

 SZOFER

          Prawie nikt już nie używa tego wyrazu na określenie popularnego dziś zawodu kierowcy. Kiedyś jednak nikt by nie wiedział, kto to jest kierowca. No, ale j. polski ulega ciągłej metamorfozie i bardzo dobrze, że w tym przypadku znaleziono polski odpowiednik dla francuskiego – chauffeur.

          W latach 50-tych ub. w., samochody były rzadkością. Po ulicach Ostrołęki jeździły furmanki, bryczki, czasem przemknęła karetka pogotowia, a trzeba przyznać, że w tamtych bardzo trudnych czasach, pomoc doraźna zorganizowana była wzorowo. Pamiętam pokraczne ambulanse marki Skoda, które dzielnie pokonywały błotniste, pełne wybojów drogi, aby dotrzeć do chorego. Czasem wyjeżdżała straż pożarna, przeważnie za miasto, a trzeba wiedzieć, że pożary były niezwykle groźne, bo zdarzało się, że całe drewniano – słomiane wsie szły z dymem w ciągu kilku godzin.

          W sąsiedztwie mojego domu przy Pl. Bema, pojazdów było najwięcej. Bo i zajezdnia autobusowa PKS, ratusz i szpital w pobliżu. Na naszym podwórku stał traktor Ursus, który trudno było uruchomić, więc czasem bębnił pół dnia pod oknami. Stała również ciężarówka, która wydawała się nam, dzieciakom, pojazdem niezwykłym.

          To był sowiecki samochód z drewnianą szoferką, w której zawsze unosił się niepowtarzalny zapach siedzeń, benzyny, smarów. Pamiętam, że często silnik nie chciał zapalić od rozrusznika i kierowca wkładał od przodu samochodu korbę, którą trzeba było energicznie kręcić, by zbuntowany motor zaskoczył. Ale taka korba służyła nie tylko do zapłonu. Bywała bardzo ważnym argumentem w rozwiązywaniu sporów odnośnie przepisów ruchu drogowego. Użycie korby powodowało zazwyczaj gwałtowne ucięcie sporu i racja należała do szofera zręczniej władającego wspomnianym instrumentem. I tutaj z kurpiowskim kierowcą nikłe szanse mógł mieć jedynie góral z ciupaską, ale wówczas górale do Ostrołęki nie przyjeżdżali.

          Szoferem naszej ciężarówki był pan Gęsik, lubiany w całej Ostrołęce, a przez dzieci wręcz uwielbiany. Gęsika pamiętam jako niezbyt wysokiego człowieka w fikuśnej, ażurowej czapeczce zrobionej mu przez żonę na drutach. Czapeczka zawsze rano była różnokolorowa, a już pod koniec dnia pstrokacizna nikła pod warstewką smaru. Smar szofer czerpał z części zdezelowanej ciężarówki, którą ciągle trzeba było naprawiać, a my – brzdące, przyglądaliśmy się często zmaganiom człowieka, który dokonywał cudów, by maszyna była sprawna. Zadziwiające, ile cierpliwości było w tym zawsze uśmiechniętym człowieku dla maluchów, którym zawsze wyczerpująco odpowiadał na wszystkie pytania i to w sposób na tyle zrozumiały, że ja w wieku przedszkolnym wiedziałem więcej o samochodach niż obecnie. Każda „pomoc” p. Gęsikowi w naprawie pojazdu, kończyła się kąpielą przy użyciu szczoty i praniem ubrań dokładnie wyszmelcowanych smarami. Ale mimo bury w domu, warto było trzymać z p. Gęsikiem, bo po każdej naprawie pojazdu, szofer zabierał nas do kabiny i uczestniczyliśmy w jeździe próbnej. To była frajda!

          Nie ma więc co się dziwić, że marzeniem każdego chłopca było pojechać ciężarówką gdzieś daleko, mknąć po szosie 60 km/h i przez okno szoferki obserwować świat. I kiedyś spotkało mnie to niebywałe szczęście. Ojciec musiał jechać służbowo do Warszawy i coś przywieźć z dyrekcji Zarządu Dróg Wodnych do Ostrołęki. Wiedział, że sprawi synowi nieopisaną radość, więc zabrał mnie ze sobą.

          Trzeba wiedzieć, że p. Gęsik był człowiekiem niezwykłym. Kochał nie tylko ludzi, szczególnie dzieci, ale nade wszystko uwielbiał zwierzęta. Ponoć nigdy nie potrącił żadnego zwierzaka. Przez każdą wieś jechał powoli, aby pod koła nie wpadła mu gęś albo kura, a przed psem lub kotem gwałtownie hamował. Ba, kiedy zobaczył wałęsającego się psa, też zatrzymywał ciężarówkę. Musiał czworonoga pogłaskać, nakarmić, dopiero gotowy był do dalszej podróży. Dlatego sam bywał często głodny, bo kanapki robione na drogę przez żonę, najczęściej zjadały szoferowi zwierzęta, z którymi p. Gęsik musiał się zaprzyjaźnić.

          W drogę wyruszyliśmy bardzo wcześnie i około południa byliśmy już gdzieś między Różanem a Pułtuskiem. Po drodze wszystkie psy były nakarmione, szofer nie miał już ani jednej kanapki, mógł więc zająć się sumiennie prowadzeniem ciężarówki.

          W tamtych czasach ruch był tak mały, że co kilkanaście minut mijaliśmy się z  innym autem. W pewnym momencie ujrzeliśmy w oddali na szosie dwa punkty. Po minucie wiadomo było, że obok siebie, równolegle jadą dwie furmanki. Jedna poruszała się prawidłowo prawą stroną, a druga jechała lewą stroną szosy przeznaczonej dla pojazdów nadjeżdżających z przeciwka. Na kozłach siedzieli dwaj chłopi i dyskutowali  o czymś, gestykulując jak spożywcy makaronu z dalekiej Italii. Furmanki zbliżały się. W pewnym momencie ojciec się odezwał: - Panie Gęsik, zwolnij pan, bo się między tymi furmankami nie zmieścimy!

          Gęsik poprawił swoją czapeczkę i spokojnie odparł: - Zmieścimy się panie kierowniku, zmieścimy. A na poparcie swoich słów nacisnął klakson i przeciągle zatrąbił. Woźnice rozjechali się ociupinę na boki, ale każdy uważał, żeby nie zjechać na pobocze, bo po piasku ciężko koniom ciągnąć wóz na drewnianych kołach o żelaznych obręczach.

          - Hamuj pan do jasnej cholery, bo się nie zmieścimy!

          - Zmieścimy się, zmieścimy…

          I nagle Gęsik zaczął rzeczywiście hamować, ale nie wiele to dało. Usłyszeliśmy huk i trzask łamanych desek. Jeden z chłopków spadł z kozła do jednego rowu, drugi do rowu po przeciwnej stronie  szosy. Konie z rozbitych furmanek jakoś wyzuły się z uprzęży i pognały jak oszalałe w pola, a jedno z urwanych kół pobrzękując metalicznie żelazną obręczą, potoczyło się prosto szosą w kierunku Pułtuska.

          Kiedy szofer zatrzymał ciężarówkę, obaj chłopi pozbierali się już i wstali mocno ściskając baty w łapskach. Zanim ojciec zdążył zareagować, Gęsik chwycił owe stalowe urządzenie będące częścią mechanizmu dźwigowego, przystosowane do ruchu obrotowego dookoła osi, nazywane korbą... i wyskoczył z szoferki.

          Teraz w mgnieniu oka człowiek kochający ludzi i zwierzęta stał się nieustraszonym bojownikiem i jak gladiator mający do wyboru: umrzeć lub zwyciężyć, bez namysłu przypuścił atak na chłopka, który stał bliżej.

          I wtedy stała się rzecz nie do uwierzenia: chłopi mając oprócz batów w arsenale jeszcze orczyki i kłonice, porzucili baty i rzucili się do panicznej ucieczki, gnając przez kartofliska i łany kwitnącej koniczyny, hen daleko, nie oglądając się za siebie.

          Teraz, dojechaliśmy już szczęśliwie do Warszawy.

          Później, po wielu latach analizowałem zachowanie uczestników opisanego wydarzenia. Doszedłem do wniosku, że tylko dzięki położeniu geograficznemu miejsca wypadku, udało się uniknąć większej draki. Pod Pułtuskiem bowiem mieszka lud może nie dorównujący walecznością Kurpiom, ale za to mający lepszy charakter w nogach. Gdyby jednak licho pokusiło ich, aby stawić czoła szoferowi z Kurpiowszczyzny – oj, mogłoby skończyć się gorzej. Bo jak Kurpsiowi złamać palec? Uderzyć go w nos!

Dyżurny Psychiatra Kraju

Cezary Piotr Tarkowski

ZALOTY KOTA PROTA

 

                ZALOTY  KOTA  PROTA

 

Różne koty są nam znane:

w łaty, czarne, pręgowane.

Są dachowce i rasowe-

znane śpiochy pokojowe

i mieszanej koty rasy-

wszystkim znane nam burasy.

 

Dziś poznacie z bajki kota,

niezwykłego kota Prota.

Prot, choć lekko podrudziały,

wygląd ma wręcz doskonały. 

 

Jego futro zawsze czyste,

jest pachnące i puszyste,

bo je czesze pół godziny,

szczoteczkami ze szczeciny.

Wygląd Prot tak swój docenia,

że nie wyjdzie bez grzebienia.

 

Ma zielone, bystre ślepia,

które czasem w próżnię wlepia.

Wtedy znak, że Prot coś knuje,

lecz go nikt nie rozszyfruje.

 

Chodzą takie wiadomości,

że Prot widzi też w ciemności.

Ponoć słyszy na trzy mile,

gdzie szybują dwa motyle.

 

Ale jeszcze to nie wszystko,

bo wąsiska ma kocisko.

Właśnie nimi, w nocnej ciszy,

może wyczuć gdzie są myszy.

 

Prot, choć znany jest w powiecie,

żyje sam na Bożym świecie.

Bardzo chwali sobie życie-

właśnie takie- pustelnicze.

 

Lecz gdy mija mroźna zima,

a wiatr cieplej wiać zaczyna

i marcowe przyjdą słoty-

zaczynają szaleć koty.

 

Właśnie w marcu jest ta pora-

koty myślą o amorach.

Kiedy wschodzi księżyc blady,

słychać kocie serenady.

 

Znika kot na tydzień cały,

potem wraca wynędzniały;

pogryziony, podrapany,

jakby z wojny ze szczurami.

 

Gdy się naje- długo śpi-

tak przynajmniej ze dwa dni.

Później znowu Prot jest w drodze,

jak przystało powsinodze.

 

I tak może tygodniami,

krążyć między opłotkami.

Bo tam właśnie gdzie opłotki,

spotkać można panny kotki.

 

Tam gdzie działki i altany,

gdzie podwórka z komórkami,

gdzie drewniane stoją płoty-

tam najlepsze są zaloty.

 

Prot, choć zwykły to mieszaniec,

ma o sobie świetne zdanie.

Nie chce wcale się ożenić,

bo zbyt wolność sobie ceni.

Zresztą koty, jak świat światem,

żyją tak, na…kocią łapę.

 

Po marcowej kiedyś randce,

tak powiedział swej amantce:

-Droga pani- bez obrazy-

pani psuje krajobrazy.

Pani wygląd proszę pani-

całkowicie jest do bani;

więc się z panią nie ożenię,

bo pejzaże piękne cenię!

 

Będąc kiedyś za miasteczkiem,

poznał czarną Prot koteczkę.

Taką wiejską, zwykła kicię,

której zalet nie wyliczę.

 

Była wielka z niej pracusia,

a na imię miała Krusia.

Jej starczała tylko chwila,

by pochwycić mysz na grilla.

 

Różne Prot jadł smakołyki,

a więc zrazy i szaszłyki,

i po chińsku jadał szpaka,

bardzo często w… pięciu smakach.

Różne z myszek jadł pieczenie,

których nazw tu nie wymienię.

 

Tak karmiła go ta Krusia,

że odchudzać się Prot musiał.

Sam nie robił nic- niestety,

tylko czytał swe gazety.

 

Chociaż Krusia mu mruczała

i w uczuciach była stała-

Prot jej wcale nie szanował,

bo nie była zbyt światowa.

 

Miał z tą Krusią Prot kocięta,

ale o tym nie pamięta.

Nie pomaga im w potrzebie,

bo Prot kocha tylko siebie.

 

Nie chce zwykłej Prot kocicy,

na spotkanie damy liczy.

-„Przecież nie ma w świecie kota,

który wart jest kota Prota!”

 

Wciąż przemierza Prot uliczki,

ciągle szuka swej księżniczki.

Chce być księżnej narzeczonym,

aby trafić na salony!

 

Kiedyś słyszał w mieście plotkę,

że widziano perską kotkę.

Ta koteczka jest rasowa-

chciałby Prot z nią poflirtować.

 

Pytać wszystkich nie omieszkał,

gdzie ta perska dama mieszka.

I choć Prot się strasznie biedził,

nie otrzymał odpowiedzi.

 

Chodził, szukał, tęsknie miauczał,

bo się zbliża koniec marca.

Wreszcie znalazł. W pewnym domu-

kicia patrzy nań z balkonu.

 

Prot zatrzymał się jak wryty-

ujrzał widok znakomity.

Perska piękność doskonała:

Sierść długachna, jak śnieg biała.

 

Łebek krągły i kosmaty,

krótki pyszczek i pyzaty.

-A ten nosek, a te oczy!

Wnet się Prot w niej zauroczył.

 

Patrzy się oczarowany

i przewraca aż ślepkami.

Aż oniemiał Prot z wrażenia,

bo piękniejszej kotki…nie ma.

 

W jednej chwili Prot z cynika,

przybrał pozę romantyka.

Siadł wygodnie pod balkonem

i zamiauczał barytonem.

 

Nagle kotka ta wspaniała,

na amanta zafuczała:

-Czemu wyjesz z taką trwogą?

-Słoń nadepnął ci na ogon?

Prot niepomny jawnej drwiny,

zebrał się na przeprosiny.

-Wybacz proszę, piękna damo-

pragnę poznać się wnet z panią.

-Będę bardzo zaszczycony,

kiedy skoczę na balkonik.

-Jeden skok z pobliskiej sosny

i zamruczę wiersz miłosny!

 

-Chcesz mnie poznać bestio ruda?

-Chyba ci się to nie uda.

-Precz ode mnie i z dystansem,

bo mnie obce mezalianse!

 

Lecz Prot wcale się nie zraził

i na sosnę szybko włazi.

Z góry widzi, że w salonie,

na kominku ogień płonie.

Dojrzał też za firankami,

dużą klatkę z papugami.

 

Piękna kotka protestuje:

-Co za gbur mnie napastuje!

-Wynoś się stąd ty dachowcu-

jestem partią dla światowców!

 

Nagle słychać głos z salonu:

już kolacja, chodź tu Soniu!

No i śliczna ta koteczka,

wnet pobiegła, gdzie miseczka.

 

Prot słowami nie zrażony,

zaczął miauczeć jak szalony.

Wyje w tak żałosnych tonach,

jak ta dusza potępiona.

 

Na to wyszła pani Soni,

aby Prota precz przegonić.

-Co tu robisz, ty łaziku?

-Idź wyć sobie przy śmietniku!

 

-Co?- na śmietnik wysłać Prota?

-To dla kota jest sromota!

Teraz Prot pomyślał sobie:

-oj, pokażę jeszcze Tobie…

 

-Już mam pomysł doskonały:

Kiedy damy będą spały,

wejdę cichcem po kryjomu,

przez ten balkon, do ich domu.

-Za obrazę i te rugi-

zjem im nocą dwie papugi.

Później porwę piękną Sonię

i do chaty z nią pogonię…

 

Marząc teraz o nagrodzie,

ukrył się Prot wiec w ogrodzie.

Chociaż dostał z głodu skurczy,

choć mu w brzuchu ssie i burczy-

cicho czekał aż do nocy,

gdy do akcji śmiało wkroczył.

 

Nocą cicho i powoli,

po pniu sosny się gramoli.

Później dał na balkon susa,

do salonu chce już ruszać.

Lecz tu zastał niespodziankę-

drzwi zamknięte są na klamkę.

 

Teraz patrzy się przez szybę.

-Są papugi, więc je zdybię.

-I w kominku już wygasa,

a więc fajnie- dobra nasza!

 

Już Prot wlepił w ciemność oczy,

więc coś knuje podczas nocy.

Wie, że z drugiej strony domu,

na dach można skoczyć… z klonu.

 

Jak pomyślał, tak też zrobił

i do skoku się sposobi.

Teraz hyc, na dach konara

i się złapać czegoś stara;

bo niektóre stare dachy,

są ze śliskiej, gładkiej blachy.

 

Prot na blasze rozpłaszczony,

chciałby wbić w nią swoje szpony.

Lecz powszechne snadź ciążenie,

ściąga Prota wnet na ziemię.

 

Ten upadek go nie zraża-

znowu skok swój Prot powtarza.

Upór godny akrobaty-

spada w dół na cztery łapy.

Wreszcie skoczył znakomicie

i już jest na dachu szczycie.

 

Prot w zamiarach swych niezłomny,

wpadł na pomysł karkołomny.

Chce przez komin, palenisko,

do salonu wejść, kocisko!

 

Z jednej strony pazurami,

z drugiej zaparł się plecami-

zjeżdża teraz w dół ogonem,

wprost w węgielki rozżarzone.

Aż w kominku zaskwierczało,

a w salonie pojaśniało.

 

Wtem, jak gdyby kamień z procy-

tak z kominka Prot wyskoczył.

Na ogonie, sierść mu płonie-

ogon gasi wnet w wazonie.

 

Prot z wazonu wylał wodę,

by swym łapom dać ochłodę.

W zimnej wodzie moczy łapy,

lecz papugi, to nie gapy.

Jedna wrzeszczy na dom cały:

-Złodziej! Złodziej tu się smali!

A ta druga jej wtóruje:

-Kot złoczyńca tu buszuje!

Sonia też się szybko budzi

i miauczeniem wzywa ludzi.

Jest już jasno w całym domu-

wszyscy śpieszą do salonu.

 

Gospodyni pędzi z mężem,

a ten pan, ze swym orężem.

Wnet wiatrówkę nabił śrutem,

no i w kocią mierzy pupę.

 

Prot tym całkiem zaskoczony,

łypie w lufę przerażony.

Oj, zły obrót wzięły sprawy-

przestał sprzyjać los łaskawy.

 

A papugi obie chórem:

-W górę łapy! Łapy w górę!

Migiem uniósł Prot dwie łapy,

aż się zatrząsnął łeb kudłaty.

 

Jedna z papug dziób otwiera:

-Łapać! Łapać Lucyfera!

Ta papuga jakby zgadła,

bo Prot zyskał wygląd diabła.

Cały w sadzy i w popiele,

na urodzie stracił wiele.

Futro Prota- jego chluba-

cuchnie sierścią Belzebuba.

 

Znikły wąsy nastroszone-

teraz całkiem są zwęglone.

A ten ogon, nad ogony,

został cały opalony.

Powód dumy podrywacza,

zyskał miano…pogrzebacza.

 

Marny widok nieboraka-

chciałby stąd dać hen drapaka.

Pośród teraz nocnej ciszy,

słychać tylko, jak Prot dyszy.

 

Głośno pika serce Prota-

wszyscy patrzą na huncwota.

Rzadko przecież to się zdarza,

widzieć kota…kominiarza.

 

Nie dostanie Prot nagrody-

zrobił przecież wiele szkody.

Stolik cały jest zalany,

bukiet kwiatów rozsypany.

Nie umknęły też uwadze,

na obrusie z łapek sadze.

 

Wreszcie przerwał pan milczenie:

-Ja fantazję sobie cenię,

lecz dla tego szałaputa,

przeznaczona jest pokuta.

-Zatem pójdziesz kominiarzu,

łapać myszy do garażu!

 

A papugi, jak to one,

wrzeszczą dalej nieproszone:

-Do garażu! Tam robota,

na wstrętnego czeka kota!

 

Sonię wciąż rozpiera pycha

i na Prota jeszcze prycha.

-To jest chamstwo niesłychane,

tak nachodzić wielką damę!

 

Nie przynosi kara chluby,

tak to kończą samoluby.

Prot zrozumieć teraz musiał,

jak kochała go ta Krusia.

Teraz doznał on olśnienia

i wyrzuty ma sumienia.

 

Łapie myszy Prot w garażu,

nuci sobie dla kurażu:

-„Jest tu myszy cała sfora,

a ja łapię je do wora.

Wszystkie myszy szkody  czynią,

w wielu domach gospodyniom.

Jestem wreszcie pożyteczny

i już zawsze będę grzeczny!”

 

Prot się starał niesłychanie

i wypełnił swe zadanie.

Nie minęły trzy godziny-

myszy złapał dwa tuziny.

 

Pan uchylił rankiem wrota

i z garażu zwolnił Prota.

Wreszcie Krusia jest mu droga-

pędzi do niej co sił w nogach.

 

Taka z tego jest nauka:

Mądry w cnocie szczęścia szuka.

Za ułudą głupi goni,

mając szczęście już w swej dłoni…

                                                                                                              

Cezary Piotr Tarkowski

 

PCHŁA TURYSTKA

    PCHŁA  TURYSTKA   W Sandomierzu pchła mieszkała. Kiedyś sobie pomyślała, że jej wcale nie zaszkodzi, gdy odwiedzi ciotkę w Ł...