SAMO ŻYCIE - WIELKANOCNE ŚWINIOBICIE
Do śmietnika
podjeżdża pękata śmieciarka. Na zderzaku siedzi duży, pluszowy miś z
przekrzywioną głową, przywiązany niewidocznym drutem. Obok pajac ze
spuszczonymi nogami bujającymi się w rytm kołysania samochodu na nierównościach
terenu. Do osłony silnika przymocowana zardzewiała podkowa. To na szczęście.
Lata
siedemdziesiąte. Polska rośnie w siłę, a ludziom żyje się dostatnio. Szybko
rośnie konsumpcja, więcej jest odpadków. Paradoksalnie, choć dziś w porównaniu
z okresem gierkowskim cała wieś i duża część miasta żyje znacznie gorzej, a
obszary nędzy rozrastają się jak w Kalkucie czasów Gandhiego, to śmieci jest
jeszcze więcej niż za Gierka. Wytłumaczenie tego fenomenu jest proste: kiedyś
przynosiliśmy ze sklepów artykuły doskonałej jakości opakowane w byle co, teraz
przynosimy byle co w dziesiątku zbędnych opakowań.
Dawniej butelki, makulatura i złom były w
cenie. Dlatego po bokach śmieciarki wisiały wielkie, druciane kosze. Było też
duże pudło na chleb, który już wtedy zaczął się walać po śmietnikach. Zawsze
coś się znalazło, codziennie wpadał świeży grosz. Pieniędzmi ze sprzedaży
surowców wtórnych, dzielili się równo. Nigdy nie było nieporozumień. Doskonale
zgrana załoga. Oto Franek – najstarszy, już po czterdziestce. Siedzi za
kierownicą i ćmi papierosa. Hubert i Mundek, to ładowacze. Wyjmują z pojemników
kilka butelek, jakiś aluminiowy czajnik z urwanym uchem i dalej. Na następne
podwórko.
Franek zrobił w
wojsku prawo jazdy. Sprzedał gospodarstwo po rodzicach, bo praca na roli go nie
pociągała, a w miastach kadrowcy bili się o każdego pracownika. Na przedmieściach
Warszawy kupił dom z ogrodem i żył jak u pana Boga za piecem. Ale jako
gospodarski syn, musiał mieć jakiś inwentarz. Trzymał więc króliki i kilka
kurek. Przywoził codziennie z pracy suchy chleb i to była podstawowa karma jego
trzódki.
Hubert,
najmłodszy z załogi, pochodził ze Śląska. Wojsko odpracował w kopalni. Kiedyś
poznał dziewczynę z odległych stron i zadurzył się bez pamięci. Ona o
zamieszkaniu w familokach na zadymionym Śląsku nie chciała słyszeć, więc Hubert
chcąc nie chcąc, stał się mieszkańcem starej, choć wygodnej chaty na
warszawskim Służewcu. Dokoła budowano osiedla mieszkaniowe i kilka nowoczesnych
fabryk, ale drewniana, solidna chałupa otoczona sadem i kilka innych sąsiednich
domostw zanurzonych w ogrodach trwały jak oaza spokoju i zieleni wśród
betonowej Sahary. Tylko Mundek, warszawiak z dziada pradziada mieszkał w
blokowisku.
Zżyła się ta
trójka. Po pracy spotykali się czasem na różnych uroczystościach rodzinnych.
Razem pracowali i razem świętowali. Naturalnie ich rodziny również były
zaprzyjaźnione.
Późną jesienią
Franek i Mundek przyszli z żonami na imieniny Huberta. Przynieśli w
prezencie…prosię. – Chleba w śmietnikach jest tyle, że wystarczy dla moich kur
i dla twojego prosiaka – powiedział Franek.
- Będzie rósł jak
na drożdżach, a na Wielkanoc… Mundek wykonał znaczący ruch palcem po szyi, po czym lekko wysunął język i
przewrócił ślepiami tak, że błysnęły białka oczu, a źrenice zniknęły gdzieś w
oczodołach.
Hubert musiał
wyciepać (jak gwarowo mówił) stare, niepotrzebne klamoty z chlewika, by zrobić
miejsce dla prosięcia. Świnka rosła rzeczywiście szybko i przybierała na wadze.
Zbliżała się Wielkanoc. W sklepach tasiemcowe kolejki, w domach generalne porządki.
Jak Polska długa i szeroka, rozchodzi się odgłos trzepania dywanów. Basia, żona
Huberta umyła już okna, wypastowała deski podłóg. Tego roku nie musi uganiać
się, by kupić kawałek wędliny. Franek będąc jeszcze na wsi, nauczył się
masarstwa od swojego stryja. Teraz zrobi kaszanki i salcesony, a Mundek uwędzi
kiełbasy.
Nadszedł
wreszcie dzień na który wszyscy czekali. Ranek był rześki i słoneczny. Hubert przygotował wszystko jak
należy. Stół w ogrodzie, wiadra, miski, a w kącie sadu ustawił starą beczkę do
wędzenia. W tajemnicy przed żoną kupił kilka butelek wódki. Chłodzi je teraz w
wiadrze przy studni.
Usiedli przy
stole. Hubert rozlał wódkę do musztardówek. Wypili, parsknęli i zakąsili.
Hubert polał jeszcze raz i jeszcze.
- Cóżeśta tacy
markotni? – Zarozki Froncik chyci siekira, pierdyknie wiprzka w cylinder i
bierymy się za robota – zaczął rozmowę Hubert.
- Ja?- Przecie
ja nigdy świni nie ukatrupiłem!- Wyroby, to ja owszem zrobię, ale zabić – nie
zabiję! Toć to u mnie nawet kurę, to Jadzia zabija!
No tak. Tego
nikt nie przewidział. Dwie pary oczu skierowały się na Mundka.
- Ja?- Ja świni
nie zabiję! - Nie potrafię. Co innego szczur. Szczury to szkodniki, ale świniak
– stworzenie Boże!
- Szczury to szkodniki?!
Zaprotestował Hubert. – Jakbych tak pedzioł na kupalni, to bych ci gwarki do
rzyci nakopali! Nimo pożyteczniejszygo stworzynio. Jak szczury so na przodku,
to gut. Kaj uciekajo, to trza ciepnoc kilof, łopata i spiprzoć za szczurami ile
sił w nogach. Ony czujo każde zagrożynie, metan tyż.
- A czyja to
świnia? Teraz solidarnie natarli Franek z Mundkiem.
- Patrzę na tę
świnię i tak sobie myślę – zaczął nieśmiało Mundek. – Ona wesoło pochrumkuje i
wcale nie przeczuwa tego co, co ma nadejść…
A niby co ma
nadejść? Sarkastycznym tonem zapytał Hubert. Atmosfera stała się jeszcze
bardziej nieznośna. Raptem zza płotu rozległ się znajomy głos: - Szczęść Boże!
- Krzyknął stary Gugała przyglądający się zza płotu łakomym wzrokiem libacji.
- Bóg zapłać! – Ochoczo odpowiedzieli
mężczyźni, bo wszyscy pomyśleli o tym samym.
- Ićże no tu dziodek! – Zaprosił Hubert.
– Damy starzykowi trocha krupnioku i słoniny – szepnął, a on za nas…
Gugała ochoczo
zasiadł przy stole i wychylił musztardówkę, później drugą. Trochę posiedzieli,
pogadali.
- No bierzcie się
dziadku do roboty! – Zarządził któryś.
Staruszek ujął
drżącymi rękami siekierę i…trach!
Dzisiaj nikt już
nie dojdzie czy dziadek miał za mało siły, czy też świnia poruszyła się
niespodziewanie. Faktem jest, że obuch toporka tylko drasnął głowę wieprzka i
lekko zdarł naskórek. Świnia szarpnęła się gwałtownie i kwicząc przeraźliwie
ruszyła przed siebie z łatwością wyrywając kołek z ziemi, do którego była
przywiązana. Truchtem przebiegła obok kupy gnoju i dziurą w płocie, szorując
brzuchem po ziemi ledwo przecisnęła się na podwórko. Chciała umknąć do chlewika, gdzie zawsze było jej
dobrze i ciepło, gdzie nigdy nie spotkało jej nic przykrego. Tam było jej
miejsce azylu.
Mundek okazał
się jednak szybszy i stanął w drzwiach chlewu zagradzając drogę. Świnia zaryła
raciczkami w ziemi i zatrzymała się. Ze wszystkich stron, otaczali ją ludzie.
Nie było już drogi ucieczki, tylko drzwi do chałupy stały otworem. Z impetem
wpadła do domu, a Hubert z kołkiem w ręku za nią.
Franek i Mundek
stali przerażeni słysząc łomot przewracanych mebli, brzęk tłuczonego szkła,
rumor toczących się wiader, spadających garów. Wrzaski i przekleństwa Huberta
przerywał donośny kwik świni. Wszystko to trwało chwilę, ale biorąc pod uwagę
ogrom szkód, na tyle długo, aby mężczyźni pożałowali dnia, w którym kupili
warchlaka na targu.
Kiedy dzieło
zniszczenia dokonało się zupełnie, świnia okręcona zerwaną firanką wybiegła z
ludzkiego mieszkania i pognała do chlewika. Nikt już jej nie zagradzał drogi.
Stary Gugała również pierzchnął zawstydzony, zapominając zamknąć furtkę na
haczyk. Franka, kiedy bardzo się zdenerwował, zaczynał boleć brzuch. Tym razem
także dostał boleści i udał się do wychodka pamiętającego jeszcze czasy
zaborów.
Mundek stał na
podwórku i nie wiedział, co ma ze sobą zrobić. To był potężny, barczysty
mężczyzna, ale w tym momencie nie chciał podchodzić pod rękę przyjaciela, który
nadal szalał i przeklinał w starym wiejskim domu, zawsze zadbanym, a teraz
wyglądającym jak po trzęsieniu ziemi.
Ślązak przestał
już myśleć o schabach i wędzonych kiełbasach z czosnkiem. Teraz spasiony
wieprzek stanowił śmiertelnego wroga. Przeciwnika, do którego pała się żądzą
krwawej zemsty nie licząc ze stratami, a nawet utrata życia. Kiedy pracował w
kopalni, zwędził laskę dynamitu, tzw. setkę. Był to najsłabszy ładunek, a Hubert
podprowadził go tylko dlatego, że koledzy służący w normalnym wojsku przywozili
różne cacka, aby pochwalić się młodszym chłopakom. Przeważnie były to naboje,
granaty ćwiczebne, petardy itp.. Nasz bohater nie chciał być gorszy. Właściwie
wyprowadzając się ze Śląska miał zamiar wyrzucić swoją nietypowa pamiątkę do
glinianki, ale jak to Polak – wszystko się przyda. No i nadszedł ten dzień.
Dlatego teraz wywalał wszystko z szuflad, gdzie trzymał swoje rzeczy, pościągał
z szafy stare walizy. Gorączkowo szukał śmiercionośnej laski, a kiedy wreszcie
ja znalazł, przestał na chwilę złorzeczyć i przeklinać. Podniósł przewrócone
krzesło i usiadł rozglądając się po pobojowisku, które jeszcze rano było
schludnie wysprzątanym pokojem stołowym. I nagle zaczął śmiać się złowieszczo.
Wybiegł z chałupy, zaciągnął Mundka do ogrodu. Napili się wódki, później
oranżady. Na chwiejnych nogach udali się do chlewika. Wywlekli świnię z
powrotem do sadu. Kiedy Hubert przywiązał ją do najgrubszego drzewa za nogę
stalową linką, Mundek odważył się znowu przemówić.
- Huberciku, ty
popatrz w oczy tej świni. Ona na prawdę nie przeczuwa śmierci!
- Jo jej zarozki
przeczuja, psio jucha, jak tylko lont podpale!
Dynamit Hubert
przykleił plastrem opatrunkowym do łba świni. Po podpaleniu lontu, obaj
ładowacze musieli oddalić się kilkanaście metrów. Udali się więc znowu w stronę
prowizorycznego stołu. I nagle, palący lont zaczął parzyć świnię. Ponownie
zaczęła przeciągle kwiczeć, ale i tym razem nie miała żadnych kłopotów z ucieczką,
bo stalowa, sprężysta linka się poluzowała i świnia oswobodziła się bez
wysiłku. Idący szybko mężczyźni odwrócili się jednocześnie w momencie, kiedy
stwierdzili, że ich ofiara zmienia bardzo szybko pozycję. Całkowicie osłupieli.
Oto świnia z palącym się lontem uciekała tą samą drogą co poprzednio, z tym, że
teraz rozwijała prędkość torpedy. Zresztą wyglądała jak żywa torpeda. Znowu
dopadła dziury w płocie, tylko, tylko tym razem przeciskając się przez mały
otwór, zerwała plaster i zgubiła dynamit przy kupie gnoju.
Detonacja
nastąpiła chwilę po tym, jak za dziurą zniknął zakręcony w spiralkę ogonek.
Ponad dwa metry starego płotu rozleciało się w drzazgi. Kupa gnoju wyleciała w
powietrze i opadła porozrzucana w promieniu kilkunastu metrów, cętkując
śnieżnobiałą pościel suszącą się w promieniach marcowego słońca. Stara
sławojka, choć przeżyła dwie wojny, tym
razem nie wytrzymała. Stare, spróchniałe deski rozsypały się w drobny mak. A
Franek? No cóż, Franek zarobił kilka zadrapań oraz siniaków i nie byłoby o czym
mówić, gdyby nie przytrafiło mu się coś
gorszego. Kierowca śmieciarki gołym tyłkiem wpadł do dołu kloacznego.
Tego
wszystkiego było już za wiele. Hubert
chwycił siekierę i przez wyrwę w płocie ruszył w pogoń za uciekającą świnią. Prześladowane
zwierzę uznało, że chlewik nie jest już miejscem bezpiecznym i przez uchyloną
furtkę wybiegło na ulicę. Świnia popędziła prosto na oślep nie mając zamiaru
się zatrzymywać. Obok pętli tramwajowej, słysząc tuż za sobą sapanie człowieka,
przebiegła przez dwupasmową jezdnię. Hubert z siekierą w rękach za nią.
Kierowcy widzący niecodzienny pościg, hamowali gwałtownie. Przeraźliwy pisk
opon i klaksony rozdarły ciszę w dotychczasowej oazie zieleni i względnej
ciszy. Wielka ciężarówka z cegłą, której kierowca nie mógł gwałtownie
zahamować, wpadła do rowu i przewróciła się na bok. A świnia nawiewała dalej
przez wertepy i krzaki głogu, pokwikując od czasu do czasu. Opuszczała chlewik
i koryto na zawsze. A Hubert w krzakach pokaleczył ręce i twarz, podarł
koszulę.
Biedny spracowany
człowiek patrzył z wściekłością i rozpaczą, jak oddalają się od niego golonki
wprowadzające w płynny ruch dwie kształtne szyneczki. Widział jak trzęsą się
boczki i schabiki, jak dygocze słoninka na cienkich nóżkach, które miały
znaleźć się w salaterkach, w pysznej galaretce. Oto uciekał przed nim suto
zastawiony świąteczny stół.
W pewnym
momencie świnia zbiegła z nasypu na tory kolejowe. Zdążyła przebiec tuz przed
elektrycznym pociągiem osobowym. Syk sprężonego powietrza i drzwi otworzyły się.
Hubert nie zauważył, że obiekt jego nienawiści, a zarazem zbiór zakąsek
wszelakich umknął na peron małej stacyjki. Sam zaś z rozpędu wbiegł na drugie
tory. Po nich właśnie zbliżał się z ogromną prędkością pośpieszny trąbiąc przeciągle,
bo maszynista zobaczył na torach człowieka z siekierą. Zdezorientowany Ślązak
obrócił się dwa razy wokół własnej osi, dostrzegł zbiega i wbiegając na peron,
ruszył w dalszy pościg. Świnia znalazła się w potrzasku, bo koniec peronu
okalała siatka. Kiedy pośpieszny z wielkim hukiem pędził po torach, wystraszona
świnia wskoczyła przez otwarte drzwi do wagony pociągu osobowego.
W tym czasie
kierownik pociągu zauważył z przerażeniem szybko zbliżającego się zakrwawionego
mężczyznę z pianą na ustach, o obłędnym
wzroku i z siekierą w ręku. Człowiek coś krzyczał, ale pośpieszny zagłuszał
jego słowa. Kolejarz nie czekał. Szybko zamknął drzwi i dał sygnał odjazdu.
Hubert opuścił
ręce i patrzył na odjeżdżający pociąg podmiejski. Na tablicy informacyjnej umieszczonej na ostatnim
wagonie przeczytał napis: RADOM.
Okazuje się, że
świnia jest zwierzęciem bardziej przyzwoitym od wielu ludzi. Straciła nie tylko
koryto, ale chlew także. Nie założyła KOD-u, tylko emigrowała. A ci co stracili
koryta i czują się tacy pokrzywdzeni w Polsce założyli KOD. Emigrować nie chcą.
Dlaczego? Bo w Izraelu sądy karzą złodziei, aferzystów i łapówkarzy!
Dyżurny Psychiatra
Kraju
Cezary Piotr Tarkowski