czwartek, 14 lutego 2019

ZIMOWA RÓŻA


ZIMOWA RÓŻA

          Tamtego roku zima przyszła wcześnie. Taka normalna – śnieżna, mroźna. Ku radości dzieciaków, już od początku grudnia, wszędzie było pełno czystej, puchowej bieli okrywającej świat. Tęgie mrozy trzymały kilka dni. Później zrobiło się jakby cieplej. Niby przyszła lekka odwilż, ale taka z wilgotnym, przenikliwym wiatrem, potęgującym wrażenie chłodu.
          Oto ruchliwa ulica w centrum Warszawy. Samochody rozbryzgują brudny, topniejący śnieg. Opatuleni ludzie chyłkiem przemykają do domów, do ciepła. Nikt nie zwraca uwagi na wystawy ekskluzywnych sklepów za ogromnymi taflami szyb. Jakaż mnogość towarów, jakiż wybór. A jakie ceny!
          Przeddzień Wigilii Bożego Narodzenia. Umówiłem się z kolegą, bezrobotnym dziennikarzem. Tak, bezrobocie dotknęło również i tę grupę zawodową. Dotyczy to przede wszystkim starszych, z dużym doświadczeniem. Dzisiaj nikomu nie potrzebni, znakomici żonglerzy słowa. Nikt już nie chce pięknej polszczyzny, tylko sensacji – pisanej choćby niezrozumiałym bełkotem. To jest w cenie.
          Kolega się spóźnia. Może znalazł pracę? W Urzędzie Pracy obiecali mu zatrudnienie przy odśnieżaniu. Nie miał skąd zadzwonić, uprzedzić. Już od dawna jego telefon jest głuchy. Czekając, lustruję okolicę. Lubię obserwować ludzi. Ale w taki ziąb – cóż ciekawego może się wydarzyć?
          Przez szybę wystawową widzę młodą kobietę przymierzającą  futro w salonie. Już trzecie. Każde w cenie małego samochodu. Damulka w grymasie wykrzywia usta. Jest wyraźnie niezadowolona. Dużo starszy od niej mężczyzna, który mógłby być jej ojcem, a nawet dziadkiem, patrzy obojętnie znudzony. Dwie ekspedientki pomagają, zakładają i zdejmują kolejne futra, zapinają guziki. Jutro Wigilia, pewnie to futro ma stanowić prezent gwiazdkowy.
          Kolega jest spóźniony dopiero 15 minut. Wiatr się wzmaga, zaczyna padać deszcz ze śniegiem, ale będę czekał. Kiedyś czekałem 45 minut i spóźnialski przyszedł. Wtedy to mi bardzo zależało na tym spotkaniu. Zresztą, co za różnica? Będę czekał i już.
          Zaglądam przez ogromne okno do kawiarni hotelowej. Dobrze jest pomyśleć, że chociaż innym ciepło. Do stolika, gdzie siedzi gruby, rudy mężczyzna, przychodzi młodziutka, piękna kobieta w kusej spódniczce. Modelka? Może, ale na pewno nieznajoma faceta.
          W sklepie na damulkę zakładają następne futro. Jej mężczyzna żuje gumę – wolno, ledwie porusza szczękami jak krowa na pastwisku. Rozpiął swój długi, niemal do kostek, płaszcz. Na palcu lśni ogromny, złoty sygnet. Przez ten sygnet zauważyłem czarne prążki pod paznokciami. I te brudne buty…
          I znowu wzrok kieruje się na parter hotelu. Kelner nalewa koniak do kieliszków, do szklanek coca – colę. Widzę czarną butelkę i złotą etykietkę. To na pewno koniak. Ale z coca – colą? Taki gust może mieć tylko Rusek albo Amerykanin. A początkowo myślałem, że to Niemiec, albo Irlandczyk. W każdym razie Europejczyk.
          Obok sklepu zatrzymała się jakaś skulona kobiecina. Krótka, czerwona kurteczka ze skaju, grube prążkowane rajstopy, przemoczone adidasy. Bezrobotna? Bezdomna? A może dwa nieszczęścia w jednym? Ile ona może mieć lat? Czterdzieści? Pięćdziesiąt? Może ją postarzają sine z zimna usta, długa blizna na policzku, smutne oczy?
          Wzrok sam kieruje się na piękność w hotelowej kawiarni. Ślicznotka dyskutuje o czymś z grubasem zawzięcie. Rudzielec pokazuje jej klucz z numerem pokoju. Dziewczyna uśmiecha się, pokazując równy rząd bielusieńkich ząbków. Co ona widzi w tym spoconym, obleśnym grubasie? Może on ma wspaniałe poczucie humoru, bo dziewczyna cały czas się śmieje? Rudy przywołuje kelnera, rzuca na stolik kilka banknotów i kieruje się do wyjścia, za którym, przez ułamek sekundy, dostrzegłem drzwi windy.
          Patrzę na zegarek. Psia krew! – już 20 minut czekam. Przyjdzie czy nie?
          Zaczęło szarzeć. Ale oto w tej chwili, do biednej kobieciny, podchodzi taki sam biedak. Podobne adidasy, za szerokie, przykrótkie spodnie, kurtka wiatrem podszyta. Szybko dał znajomej krótkiego buziaka. Ze starego futerału wyjmuje skrzypce. I coś jeszcze. Z ciekawości podchodzę kilka kroków bliżej. To piękna, czerwona róża. Kobieta patrzy to na swojego mężczyznę, to na śliczną różyczkę. Oczy jej lśnią, a na zmarzniętej buzi rozpromieniał uśmiech. Uśmiech niebywałego szczęścia, jakiego być może wcześniej nie znała. Teraz dopiero zauważyłem, że ona jest jeszcze całkiem młoda i wcale nie taka brzydka, jak się wydawało. I znowu powraca to samo pytanie: - ile ona może mieć lat? Trzydzieści, może trzydzieści pięć? Nie więcej.
          On tym czasem wyjął skrzypce i zaczął grać. Rozległa się muzyka: smutna, tęskna, nawet żałosna. Wcale niepasująca do tej sceny. Kobieta patrzyła na swojego grajka z miłością. Chyba zapomniała o przenikliwym zimnie, bo już nie była taka skulona. Teraz włożyła różyczkę do futerału i trzymała tak rozłożone pudło, do którego czasem jakiś przechodzień wrzucił drobną monetę.
          Spojrzałem na szybę kawiarni. Do długonogiej piękności podeszła jakaś druga, znacznie starsza. O coś zaczęły się kłócić. Ładna buzia wyrażała zawziętość i wrogość. Druga damulka tak pyskowała, aż trzęsła się jej strzecha tlenionych włosów. A jutro Chrystus się rodzi – pomyślałem. I zaraz przyszła druga myśl: - Czy te panie są naprawdę ładne?
          W pewnym momencie ta, która rozmawiała z rudzielcem popatrzyła na zegarek i wybiegła tymi samymi drzwiami, którymi wyszedł jej rozmówca. W drzwiach zdążyła się odwrócić i jeszcze coś krzyknęła do blondyny. Potem skierowała się do windy i znikła.
          W tym czasie damulka w salonie, wybrała wreszcie futro. Jej starszy amant wyjął z kieszeni płaszcza rulon banknotów spięty gumką, potem drugi i odliczał. Dziewczyna najpierw namiętnie ucałowała starszego jakieś 40 lat faceta w usta, później coś szczebiotała mu do ucha. A on liczył mamonę i liczył. Wreszcie zapłacił i z wielkim tobołem wyszli, obojętnie przechodząc obok grajka i kobiety z różyczką.
          - Na takich, to biedak się nie pożywi – pomyślałem. Znalazłem w portmonetce całą złotówkę, podszedłem i wrzuciłem do futerału. Wtedy zauważyłem, że w skrzypcach muzyka nie ma jednej struny, a dźwięki wychodzą czyste, bez nuty fałszu. Paganini, czy co? Bez jednej struny byle kto nie zagra. Absolwent konserwatorium?
          Moje rozmyślania o muzyku, przerwało nagle wycie syren alarmowych, jakby gdzieś wydarzyła się ogromna katastrofa. Błysk świateł, wycie sygnalizacji w różnych tonach, klaksony. Jeden wóz policyjny, drugi, trzeci, czwarty (!), dopiero później limuzyna, a za nią znów kilka dyskotek. – Oho, Tusk, albo inny Komorowski śpieszy do koleżków na śledzika – pomyślałem. Ale strach trzęsie dupskiem. A przecież to nie naród jest specjalistą od zamachów! Naród, chociaż ma tysiąc powodów, to nie jest krwiożerczy. Bonza mógłby chodzić normalnie po ulicy, najwyżej ktoś naplułby mu gębę za to, że doprowadził do bankructwa Polski. Ale o bankructwie ogół społeczeństwa dowie się, kiedy nie tylko będzie miał rękę w nocniku, ale kiedy zacznie topić się w żydowskim gównie. Rządzący gangsterzy i tak zwalą winę na poprzedników i kosmitów.
          Zrobiło się przenikliwie zimno. Kobieta z różyczką zaczęła dygotać i chuchać w ręce. Muzyk popatrzył na nią, zgarnął drobniaki do kieszeni i schował skrzypce. Przytulił kobietę z różyczką i poszli.
          Mój kolega nie przyszedł. Dopiero teraz, po kilku tygodniach dowiedziałem się, że umarł. Romuald Falkiewicz, były dziennikarz, byłej „Zorzy” – tygodnika katolickiego. Chorował na cukrzycę. Umarł z nędzy, bo nie stać go było na insulinę. Był patriotą i publicznie to  okazywał. Wystarczający powód, aby człowieka zgnoić, odciąć od wszelkich źródeł dochodów, zagłodzić. Romuald, to następna ofiara systemu i jego narzędzia – terroru ekonomicznego. Poprawni politycznie nie wycierali  nim sobie gęby, jak Ratajczakiem, więc był mniej znany. Jest demokracja, więc nikt nie strzela w tył głowy i nie więzi. Teraz modne są samobójstwa. Seryjne i piątkowe, zawsze w szabas, jako cześć rytuału określającego zwycięstwo nad prawdą i przeciwnikiem. Są elementem kabały, lub jej wynikiem.  Nowoczesne metody są doskonałe. Cichutko, bez rozgłosu i bez obawy, że ktoś będzie kiedyś ścigał za zbrodnie.
          A mnie jest przykro, że nie wiedziałem o pogrzebie. Zaniósłbym koledze na pożegnanie taką czerwoną, zimową różyczkę. Na więcej mnie nie stać.
          Dyżurny Psychiatra Kraju
          Cezary Piotr Tarkowski

WRESZCIE ZIMA


                        WRESZCIE ZIMA

 Wreszcie zima. Ale biało!
   Śnieżek padał nockę całą.
   Wszystkie cieszą się dzieciaki,
 a najbardziej przedszkolaki.

Kinga z Antkiem już od rana,
toczą kule na bałwana.
Ten ich bałwan jest uroczy –
ma z kamyków czarne oczy
i z nocnika ma melonik,
a z marchewki nos czerwony!

Teraz w parku, obok szkoły,
słychać dziewcząt pisk wesoły.
Obrzucają je śnieżkami –
urwis Zenek z kolegami.

W parku również jest sadzawka,
tu powstanie wnet ślizgawka.
Gdy sadzawkę odśnieżymy,
to na łyżwach pojeździmy!

Adam narty wziął z piwnicy
i na górce skoki ćwiczy.
Kiedyś uda się na skocznię
i treningi tam rozpocznie.
Do trenera listy pisze,
porównuje się z Małyszem
i jak Małysz wnet zasłynie -
nosi przecież mistrza imię!
Małysz jest już wszak legendą,
lecz następcy widać – będą!

Łukasz teraz, z kolegami,
pną na górę się z sankami.
Jakże fajnie jest ze wzgórza,
zjechać na dół do podnóża!
Kto odpuści taką frajdę,
wezmą go wnet za ciamajdę!

Mrozek szczypie, słonko świeci,
a na górce tłumek dzieci.
Śmiechu pełno, wielka wrzawa,
bo tu przednia trwa zabawa.
Buzie wszystkie są czerwone,
rękawiczki przemoczone.

Przed wieczorem, mróz tężeje –
górka szybko pustoszeje.
Każdy mknie do domu żwawo,
by się rozgrzać ciepłą strawą.
Jeszcze tylko lekcji krztynę
i do łóżka pod pierzynę.

Jeśli chcesz być zawsze zdrowy,
sport uprawiaj też zimowy!
Lecz jak zwykle to na sankach,
przemakają nam ubranka.
Biegnij wtedy do mieszkania
i na suche zmień ubrania!

Zimno, wilgoć, to przyczyny -
przeziębienia i anginy…

Cezary Piotr Tarkowski

niedziela, 3 lutego 2019

ZIMA STULECIA


ZIMA STULECIA
Było, minęło…

          Przyszła zima. Najpierw spadł śnieg przysypując znany nam, dzieciakom, pobliski świat półmetrową pierzyną puchu, a później chwycił siarczysty mróz i trzymał w swych srebrzystych, stalowych okowach wiele tygodni. Słupek rtęci na termometrach ustabilizował się poniżej dwudziestu, a nocami trzydziestu stopni Celsjusza.
          Pamiętam, że w naszym domu szyby stały się całkiem nieprzejrzyste, zamalowane pięknymi mrozowymi kwiatami. W każdym oknie pojawiło się prawdziwe dzieło sztuki; groźne, zimne piękno, jakie stworzyć może tylko natura. Nawet drzwi wejściowe przemarzły całkiem i zawsze lśniące lakierem dębowe deski, skrzyły diamencikami szronu.
          Tę zimę z początku lat sześćdziesiątych pamiętam szczególnie dobrze nie tylko dlatego, że nazwano ją zimą stulecia. Jako trwała pamiątka pozostały mi odmrożone ręce, ale najważniejsze, że po feriach nie trzeba było jeszcze iść do szkoły. Minister oświaty odwołał zajęcia do czasu ustąpienia mrozów. Za to kochaliśmy towarzysza ministra.
          W szkole oprócz niewątpliwej przyjemności ciągania dziewczynek za warkocze, strzelania z gumek papierowymi haczykami do kolegów i podkładania pinezek na krześle pani będącej wyjątkowo obfitym w kształtach ciałem pedagogicznym, można było dostać dwóję lub oberwać piórnikiem po łapach.
          Dla zapobiegliwych łapobicie nie było takie straszne, jeśli uprzednio porządnie wysmarowało się dłonie cebulą. Najgorsza była uwaga w dzienniczku lub wypędzenie do domu po kogoś z rodziców. Wtedy, na większej powierzchni ciała, cudowne właściwości cebuli mogły zawieść. Każdy więc cieszył się z niespodziewanej laby i nikt nie tęsknił za szkołą. No, może tylko Anka skarżypyta.
          Trzaskające mrozy i zawieje śnieżne, będące wielkim utrapieniem dorosłych, dla nas, dzieciarni, nie były żadną zmorą. Rano posmarował człowiek pajdę chleba smalcem ze skwarkami, złapał sanki zrobione przez tatę lub dziadka i hajda na dwór.
          Ktoś mógłby pomyśleć, że na mazowieckiej równinie nie ma warunków do uprawiania sportów zimowych. Nic bardziej błędnego. Pomysłowość młodzieży w urządzaniu kuligów była niezwykła. Od czego w końcu przygodne furmanki i z rzadka przebijające się przez zaspy ciężarówki?
          Czatowaliśmy na pojazd, który musiał jeszcze bardziej zwolnić przed skrzyżowaniem na lodowej tafli jezdni. Nikt nie sypał soli i piasku na nasze wyboiste drogi szumnie zwane ulicami. Czasami tylko jakaś gospodyni rozsypała popiół, który powoli nikną pod warstwą nawiewanego śniegu. Podczas dłuższego oczekiwania palce grabiały jak u nieboszczyka, a nos, szczególnie zaś okolice pod nosem, zamieniały się w sopel.
          - Wreszcie jest – kilka szybkich susów i przeciągało się sznurek za jakiś hak, belkę, cokolwiek i wskakiwało na sanki. Koniec sznurka trzeba było mocno trzymać w ręku. W razie niebezpieczeństwa wystarczyło sznurek puścić i sanki zatrzymywały się hamowane tarciem buciorów o ubity śnieg. Ale czy urwisy przewidywały jakieś niebezpieczeństwo oprócz tego, że można było dostać batem od woźnicy lub być popędzonym przez szofera?
          Oczywiście zdarzały się różne, na szczęście niegroźne wypadki, czasem ktoś postradał sanki. A kto już zaliczył w domu lanie za uczestnictwo w niebezpiecznych zabawach, ten wędrował na górkę koło stacji PKP w Gołąbkach.
          Ten widok przypominam sobie z nostalgią: jakieś kubraki wiatrem podszyte, a spod nich wystające kolorowe sweterki zrobione przez babcię, czapki pilotki, pod którymi i tak marzły uszy, ciężkie buty po starszym bracie, sine ręce, purpurowe buzie. Wśród tej ruchliwej, rozwrzeszczanej dzieciarni uganiał się czyjś kundelek i szczekał wesoło.
          To były szczęśliwe, ale biedne lata. Nie każdy miał sanki, toteż niektórzy szusowali z górki tylko na butach, inni na kartonach z pobliskiego kiosku spożywczego. Głupi Pepik, który w szkole jadł kredę i popijał atramentem, choć miał sanki, zjeżdżał na rowerze. Ciągle się przewracał i był oblepiony śniegiem jak bałwan. Koza natomiast przytaszczył starą, ogromną miednicę.
          Koza był kolegą z klasy. Śmiał się z byle czego i śmiech ten był rechotem kozła, a kiedy w szkole oberwał po łapach, to już było prawdziwe kozie beczenie. Miednica Kozy wzbudzała ogromne zainteresowanie. Okazała się nawet lepszym pojazdem niż sanki. Ktoś na szczycie górki wprowadzał michę w ruch obrotowy i pasażerowi, nim osiągnął podnóże wzniesienia, zdążyło się nieźle zakręcić w głowie. Wyłażąc z wielkiego naczynia chwiał się i zataczał jak pijaczyna po kilku głębszych.
          Na stację podróżni wchodzili po schodach i przechodzili pomostem nad kilkoma nitkami torów. Niektórym łobuziakom nie wystarczała górka, toteż dla draki zjeżdżali z ogromnym łoskotem po oblodzonych schodkach. Taki zjazd wymagał sporej odwagi i umiejętności. Można było zahaczyć o siatkę zabezpieczającą i dotkliwie potłuc.
          Jazda w okrągłej miednicy eliminowała, jak się wydawało, ryzyko, ale i tak nie było chętnych. Na szczęście trafił się Karol. Właściwie miał inaczej na imię, ale Karol lepiej do niego pasowało i przylgnęło na stałe. Chociaż nigdy nie powtarzał klasy, to jednak ze względu na upośledzenie umysłowe powinien raczej chodzić do szkoły specjalnej. Zawsze uśmiechał się głupkowato i zawsze bezkrytycznie wykonywał wszystkie polecenia kolegów. Pamiętam, że w którejś z ostatnich klas podstawówki chłopaki namówili Karola, aby włożył łapsko pod spódnicę nowej, młodziutkiej nauczycielki i on to bez wahania zrobił. Dostał tak w japę, że mu poleciała krew z nosa. Obwiesie, urwipołcie skręcali się ze śmiechu, a biedny Karol stał z tym swoim niezmiennym głupkowatym uśmiechem i wcale nie rozumiał za co oberwał. – Przecież Anka skarżypyta donosiła wychowawczyni o wszystkim, o najmniejszej nawet psocie, ale nigdy, że Karol wkładał jej rękę pod sukienkę!
          Teraz też biedny chłopak nie potrafił odmówić. Na szczycie schodów padł krótki rozkaz: - Karol, właź do michy!
          Karol bez wahania wgramolił się do miednicy i rozsiadł wygodnie. Ktoś rozpędził miednicę z zawartością jeszcze na pomoście i… rududu z ogromnym, metalicznym dudnieniem na dół. Micha z każdym stopniem nabierała coraz większego rozpędu, aż znalazła się na poziomym podeście i z dużą prędkością poszybowała już nad dolną partią stopni, opadając łukiem na oblodzoną, wydeptaną ścieżkę. Łup! Karol aż wyrżnął czołem w zgięte kolana i spadła mu czapka. Miednica zaś wpadła w ruch obrotowy i odbijając się na nierównościach terenu jak kaczka rzucona na taflę wody, traciła z wolna impet i zatrzymała się ze zgrzytem w miejscu, gdzie akurat wysypano popiół. Chłopak siedział nieruchomo z wybałuszonymi szeroko oczami i nadal kurczowo trzymał się rantu miednicy.  Żądni sensacji otoczyliśmy pojazd szerokim kołem, jakby nagle wylądowało UFO. Najbardziej niezwykłe było to, iż Karol się nie uśmiechał. Tak było to niewiarygodne, że zapadło całkowite, trwożne milczenie.
          - Andrzej, co ci jest? – zapytał ktoś  z przejęciem, używając jego prawdziwego imienia.
          - Nic, tylko dupa mnie boli – głośno jęknął i na jego buzi zawitał uśmiech.
          Okrzyk radości wyrwał się z wielu gardeł, a Karol nawet w dowód uznania został poczęstowany papierosem przez jednego ze starszych chłopaków. Wyrostki przyglądały się wszystkiemu z boku, bo po ukończeniu podstawówki uważali się już za dorosłych. Nie wypadało im jeździć na sankach z dzieciakami.
          Oczywiście nie sposób było wytrzymać cały dzień na dworze. Dlatego co jakiś czas biegaliśmy  na stacyjną poczekalnię, aby ogrzać się przy gorącym piecu kaflowym. Gdzieś koło południa piekarz przywoził swoim furgonem pieczywo do kiosku pani Miłoszewskiej. Sprzedawczyni chętnie dawała gorące jeszcze bochenki dzieciakom na kredyt. Na drugi dzień matki płaciły za chleb przy codziennych zakupach.
          Jakiż to był pyszny chleb! Odrywaliśmy całe parujące kawały i ucztowaliśmy w poczekalni. Najlepsza była rumiana, chrupiąca skórka. Chyba już nikt nie piecze tak wspaniałego chleba. Współcześni piekarze paprzą pieczywo w nowoczesnych zagranicznych piecach, sypią do ciasta jakieś chemiczne świństwo, tzw. ulepszacze decydujące o złej jakości pieczywa i już na drugi dzień nie nadaje się ten surogat chleba do spożycia. Wtedy jednak najadaliśmy się samym chlebem do syta, a i dla zziębniętego, wygłodniałego ptactwa zostało co nieco.
          Codziennie na górce było rojnie i gwarno. Dopiero kiedy słońce okryte lekką, mroźną mgiełką na linii horyzontu zamieniało się w ogromną czerwoną kulę, a śnieżne czapy na dachach odległych domostw i oszronione drzewa od krwawej łuny przybierały odcień purpury, robiło się cicho i spokojnie. Mróz tężał  gwałtownie. Przemoczone rękawiczki sztywniały, a mokre nogawki portek zamieniały w dwie blaszane rynny. Wtedy po głośno skrzypiącym śniegu, jak po drobinach rozbitego szkła, umykaliśmy do domów.
          Dopiero w cieple czuć było znużenie po dniu pełnym przygód. Po zjedzeniu pełnego talerza pysznej kartoflanki i niezbyt starannym umyciu wskakiwało się pod pierzynę. Ktoś gasił światło. Obserwując na ścianach i suficie ruchliwe języczki ognia odbijającego się ze szczelin nie domkniętych drzwiczek pieca lub od fajerek kuchni, największy nawet huncwot przybierał minę cherubinka i zasypiał.
          W nocy żarzące się węgle przygasały i robiło się coraz zimniej, aż nad ranem woda w wiadrze pokrywała się cienką warstewką lodu. Rano, gdy ogień znowu wesoło trzaskał pod kuchnią, nie bardzo chciało się wychodzić z łóżka, ale chęć nowych przygód była silniejsza.
          Jednak nie tylko myśleliśmy o psotach i przygodach. W te ciężkie zimowe dni wystawialiśmy własnoręcznie zrobione karmniki dla ptaków. Chodziliśmy dokarmiać sarny, kuropatwy i zające, które nie mogły wygrzebać sobie nic do jedzenia spod grubej warstwy śniegu. Ta dzika zwierzyna podchodziła bliżej siedzib ludzkich, jakby szukając ratunku. Stada kuropatw biegały po ulicach osady nie bojąc się ludzi, a w naszej komórce nocowały zające znajdujące schronienie przed zimnem i lodowatym wiatrem. Jedynym zagrożeniem dla tych zwierząt były wałęsające się psy. Pomagaliśmy też ludziom starszym. Robiliśmy im zakupy, przynosiliśmy wodę ze studni, rąbaliśmy drewno.
          Oczywiście bez kawałów i psikusów żyć się nie dało. Były naszym chlebem codziennym. Kiedyś wieźliśmy na sankach kapustę i marchew do paśnika na śnieżną pustynię pól. Przechodząc przez przejazd kolejowy namówiliśmy Lejka, który słynął z łakomstwa, by dotknął językiem szyny. Lejek potrafił zsikać się w portki jeszcze w czwartej klasie, więc przezwisko było adekwatne i przylgnęło do niego na stałe. Chłopak czuł podstęp, ale kiedy Rajtuz pomachał mu przed nosem lizakiem, uległ pokusie. Ukląkł w śniegu, wywalił jęzor i dotknął gładkiej jak lustro powierzchni. I nagle zaczął coś niezrozumiale bełkotać, wymachiwać łapami i przebierać nogami, rozbryzgując buciorami śnieg dokoła.
          Wtem dało się słyszeć ciche cyknięcie. Jedno, chwilę później drugie. Wiedzieliśmy, co to oznacza i tak gwałtownie jak zaczęliśmy się śmiać, twarze zmieniły grymas, wyrażając przerażenie. Lejek też znał dobrze ten charakterystyczny dźwięk, jaki wydają tory, gdy zbliża się pociąg. Nikt nie zwracał uwagi, że na portkach Lejka coraz bardziej powiększa się ciemna plama, a śnieg pod Lejkiem żółknie. Trzeba było coś zrobić. Natychmiast. Rajtuz wyjął scyzoryk, chcąc oddzielić pechowy ozór od szyny. Dróżnik biegł już w naszym kierunku, wrzeszcząc coś groźnie i wyklinając. Nie zastanawiałem się, tylko złapałem nieszczęśnika za nogi i mocno szarpnąłem. I właśnie wtedy, gdy zza pobliskiego zakrętu wyskoczył pośpieszny trąbiąc przeciągle, oderwałam Lejka od szyny.
          Pociąg z łoskotem przemknął unosząc gęsty tuman śnieżnej kurzawy. Nie czekaliśmy. Złapaliśmy sanki i chodu w pola, w zaspy, by nie dopadł nas rozwścieczony kolejarz.
          A Lejek? Lejek oczywiście dostał swojego lizaka, ale nie bardzo miał go czym lizać. Na szynie został kawałek skórki z jego języka. Dlatego zamiast lizaka ssał śnieg, aby zatrzymać krwawienie. Jeszcze przez kilka dni seplenił, ale niegroźna rana zagoiła się szybko.
          Niedługo po tym wydarzeniu mróz odpuścił i wkrótce przyszła odwilż. Znowu musieliśmy chodzić do szkoły. Znowu klasówki, czasem piątka, czasem dwója i czasem oberwało się linijką. Życie wróciło do normy. Tylko już nie pamiętam, czy więcej łez leciało, kiedy smarowałem dłonie cebulą, czy też kiedy dostawałem po łapach.
          Kilka lat temu, wybrałem się w okolice swoich dziecięcych zabaw. Osada zamieniła się w dzielnicę willową. Wszędzie asfalt, piękne domy złodziei zajmujących różne wysokie stanowiska w Warszawce.
          Na stacji tętniącej niegdyś życiem cicho, brudno, smrodliwie. Z poczekalni została ponura ruina. Piec rozbity, a w miejscu, gdzie stały kiedyś wygodne ławki – sterczą betonowe kikuty. Ani jednej szyby. Wszędzie wypisane wulgaryzmy, które już nikogo nie rażą. Przecież nowa generacja porozumiewa się używając kloaki.
        Na wschód od stacji zaczynają się ruiny fabryki traktorów w Ursusie. To była jedna z największych i najlepszych fabryk  ciągników na świecie. Nasze traktory szły na eksport do 56 krajów świata, a polscy rolnicy po uiszczeniu przedpłaty, czekali na te wspaniałe maszyny 2-3 lata. One do dziś jeszcze jeżdżą na polskich polach, bo na nowy zagraniczny drogi sprzęt, rolnik musi brać kredyt, i tak staje się niewolnikiem żydowskiego banku.                               
         Ponieważ nasze ciągniki cieszyły się dobrą marką na całym świecie, fabryka się dynamicznie rozbudowywała, aż nadeszła „demokracja”. Stojący na jej czele zbrodniarze nowego typu, na rozkaz Sorosa zamordowali tysiące fabryk w Polsce. Ursus oczywiście podzielił los innych zakładów.                                                   
         Dziś ta fabryka wygląda jak po wybuchu bomby atomowej. W epicentrum pustynia, bo tu już wyburzono hale pod budowę nowego osiedla, którego właścicielem będą banki. Wokół epicentrum ruiny pozostałych jeszcze hal. Księżycowy krajobraz. Ostała się jeszcze „Energetyka Ursus”, którą zarządza synalek prezydenta Szoguna. Młody Komorowski, podobnie jak tatuś, nie cieszy się tu dobrą sławą.
       Znowu przyszła zima, a tu śniegu ni ma. Nie ma też prawie dzieci, nie słychać nigdzie wesołych krzyków i śmiechu małych urwisów, bo przyrost naturalny jest ujemny. Wspomnienia w zetknięciu z rzeczywistością stają się jakieś zamglone, nierealne. Jak sen z dziecięcych lat. W sercu zakuła jakaś igiełka. Mocno zakuła. No cóż – było, minęło. Przyszło nowe, lecz nie zdrowe.

Dyżurny Psychiatra Kraju,
Cezary Piotr Tarkowski

PCHŁA TURYSTKA

    PCHŁA  TURYSTKA   W Sandomierzu pchła mieszkała. Kiedyś sobie pomyślała, że jej wcale nie zaszkodzi, gdy odwiedzi ciotkę w Ł...