ZIMOWA RÓŻA
Tamtego roku
zima przyszła wcześnie. Taka normalna – śnieżna, mroźna. Ku radości dzieciaków,
już od początku grudnia, wszędzie było pełno czystej, puchowej bieli
okrywającej świat. Tęgie mrozy trzymały kilka dni. Później zrobiło się jakby
cieplej. Niby przyszła lekka odwilż, ale taka z wilgotnym, przenikliwym
wiatrem, potęgującym wrażenie chłodu.
Oto ruchliwa
ulica w centrum Warszawy. Samochody rozbryzgują brudny, topniejący śnieg.
Opatuleni ludzie chyłkiem przemykają do domów, do ciepła. Nikt nie zwraca uwagi
na wystawy ekskluzywnych sklepów za ogromnymi taflami szyb. Jakaż mnogość
towarów, jakiż wybór. A jakie ceny!
Przeddzień
Wigilii Bożego Narodzenia. Umówiłem się z kolegą, bezrobotnym dziennikarzem.
Tak, bezrobocie dotknęło również i tę grupę zawodową. Dotyczy to przede
wszystkim starszych, z dużym doświadczeniem. Dzisiaj nikomu nie potrzebni,
znakomici żonglerzy słowa. Nikt już nie chce pięknej polszczyzny, tylko
sensacji – pisanej choćby niezrozumiałym bełkotem. To jest w cenie.
Kolega się
spóźnia. Może znalazł pracę? W Urzędzie Pracy obiecali mu zatrudnienie przy
odśnieżaniu. Nie miał skąd zadzwonić, uprzedzić. Już od dawna jego telefon jest
głuchy. Czekając, lustruję okolicę. Lubię obserwować ludzi. Ale w taki ziąb –
cóż ciekawego może się wydarzyć?
Przez szybę
wystawową widzę młodą kobietę przymierzającą
futro w salonie. Już trzecie. Każde w cenie małego samochodu. Damulka w
grymasie wykrzywia usta. Jest wyraźnie niezadowolona. Dużo starszy od niej mężczyzna,
który mógłby być jej ojcem, a nawet dziadkiem, patrzy obojętnie znudzony. Dwie
ekspedientki pomagają, zakładają i zdejmują kolejne futra, zapinają guziki.
Jutro Wigilia, pewnie to futro ma stanowić prezent gwiazdkowy.
Kolega jest
spóźniony dopiero 15 minut. Wiatr się wzmaga, zaczyna padać deszcz ze śniegiem,
ale będę czekał. Kiedyś czekałem 45 minut i spóźnialski przyszedł. Wtedy to mi
bardzo zależało na tym spotkaniu. Zresztą, co za różnica? Będę czekał i już.
Zaglądam
przez ogromne okno do kawiarni hotelowej. Dobrze jest pomyśleć, że chociaż
innym ciepło. Do stolika, gdzie siedzi gruby, rudy mężczyzna, przychodzi
młodziutka, piękna kobieta w kusej spódniczce. Modelka? Może, ale na pewno
nieznajoma faceta.
W sklepie na
damulkę zakładają następne futro. Jej mężczyzna żuje gumę – wolno, ledwie
porusza szczękami jak krowa na pastwisku. Rozpiął swój długi, niemal do kostek,
płaszcz. Na palcu lśni ogromny, złoty sygnet. Przez ten sygnet zauważyłem
czarne prążki pod paznokciami. I te brudne buty…
I znowu wzrok
kieruje się na parter hotelu. Kelner nalewa koniak do kieliszków, do szklanek
coca – colę. Widzę czarną butelkę i złotą etykietkę. To na pewno koniak. Ale z
coca – colą? Taki gust może mieć tylko Rusek albo Amerykanin. A początkowo
myślałem, że to Niemiec, albo Irlandczyk. W każdym razie Europejczyk.
Obok sklepu
zatrzymała się jakaś skulona kobiecina. Krótka, czerwona kurteczka ze skaju,
grube prążkowane rajstopy, przemoczone adidasy. Bezrobotna? Bezdomna? A może
dwa nieszczęścia w jednym? Ile ona może mieć lat? Czterdzieści? Pięćdziesiąt?
Może ją postarzają sine z zimna usta, długa blizna na policzku, smutne oczy?
Wzrok sam
kieruje się na piękność w hotelowej kawiarni. Ślicznotka dyskutuje o czymś z
grubasem zawzięcie. Rudzielec pokazuje jej klucz z numerem pokoju. Dziewczyna
uśmiecha się, pokazując równy rząd bielusieńkich ząbków. Co ona widzi w tym
spoconym, obleśnym grubasie? Może on ma wspaniałe poczucie humoru, bo
dziewczyna cały czas się śmieje? Rudy przywołuje kelnera, rzuca na stolik kilka
banknotów i kieruje się do wyjścia, za którym, przez ułamek sekundy,
dostrzegłem drzwi windy.
Patrzę na
zegarek. Psia krew! – już 20 minut czekam. Przyjdzie czy nie?
Zaczęło
szarzeć. Ale oto w tej chwili, do biednej kobieciny, podchodzi taki sam biedak.
Podobne adidasy, za szerokie, przykrótkie spodnie, kurtka wiatrem podszyta.
Szybko dał znajomej krótkiego buziaka. Ze starego futerału wyjmuje skrzypce. I
coś jeszcze. Z ciekawości podchodzę kilka kroków bliżej. To piękna, czerwona
róża. Kobieta patrzy to na swojego mężczyznę, to na śliczną różyczkę. Oczy jej
lśnią, a na zmarzniętej buzi rozpromieniał uśmiech. Uśmiech niebywałego
szczęścia, jakiego być może wcześniej nie znała. Teraz dopiero zauważyłem, że
ona jest jeszcze całkiem młoda i wcale nie taka brzydka, jak się wydawało. I
znowu powraca to samo pytanie: - ile ona może mieć lat? Trzydzieści, może
trzydzieści pięć? Nie więcej.
On tym czasem
wyjął skrzypce i zaczął grać. Rozległa się muzyka: smutna, tęskna, nawet
żałosna. Wcale niepasująca do tej sceny. Kobieta patrzyła na swojego grajka z
miłością. Chyba zapomniała o przenikliwym zimnie, bo już nie była taka skulona.
Teraz włożyła różyczkę do futerału i trzymała tak rozłożone pudło, do którego
czasem jakiś przechodzień wrzucił drobną monetę.
Spojrzałem na
szybę kawiarni. Do długonogiej piękności podeszła jakaś druga, znacznie
starsza. O coś zaczęły się kłócić. Ładna buzia wyrażała zawziętość i wrogość.
Druga damulka tak pyskowała, aż trzęsła się jej strzecha tlenionych włosów. A
jutro Chrystus się rodzi – pomyślałem. I zaraz przyszła druga myśl: - Czy te
panie są naprawdę ładne?
W pewnym
momencie ta, która rozmawiała z rudzielcem popatrzyła na zegarek i wybiegła
tymi samymi drzwiami, którymi wyszedł jej rozmówca. W drzwiach zdążyła się
odwrócić i jeszcze coś krzyknęła do blondyny. Potem skierowała się do windy i
znikła.
W tym czasie
damulka w salonie, wybrała wreszcie futro. Jej starszy amant wyjął z kieszeni
płaszcza rulon banknotów spięty gumką, potem drugi i odliczał. Dziewczyna
najpierw namiętnie ucałowała starszego jakieś 40 lat faceta w usta, później coś
szczebiotała mu do ucha. A on liczył mamonę i liczył. Wreszcie zapłacił i z
wielkim tobołem wyszli, obojętnie przechodząc obok grajka i kobiety z różyczką.
- Na takich,
to biedak się nie pożywi – pomyślałem. Znalazłem w portmonetce całą złotówkę,
podszedłem i wrzuciłem do futerału. Wtedy zauważyłem, że w skrzypcach muzyka
nie ma jednej struny, a dźwięki wychodzą czyste, bez nuty fałszu. Paganini, czy
co? Bez jednej struny byle kto nie zagra. Absolwent konserwatorium?
Moje rozmyślania
o muzyku, przerwało nagle wycie syren alarmowych, jakby gdzieś wydarzyła się
ogromna katastrofa. Błysk świateł, wycie sygnalizacji w różnych tonach,
klaksony. Jeden wóz policyjny, drugi, trzeci, czwarty (!), dopiero później
limuzyna, a za nią znów kilka dyskotek. – Oho, Tusk, albo inny Komorowski
śpieszy do koleżków na śledzika – pomyślałem. Ale strach trzęsie dupskiem. A
przecież to nie naród jest specjalistą od zamachów! Naród, chociaż ma tysiąc
powodów, to nie jest krwiożerczy. Bonza mógłby chodzić normalnie po ulicy,
najwyżej ktoś naplułby mu gębę za to, że doprowadził do bankructwa Polski. Ale
o bankructwie ogół społeczeństwa dowie się, kiedy nie tylko będzie miał rękę w
nocniku, ale kiedy zacznie topić się w żydowskim gównie. Rządzący gangsterzy i
tak zwalą winę na poprzedników i kosmitów.
Zrobiło się
przenikliwie zimno. Kobieta z różyczką zaczęła dygotać i chuchać w ręce. Muzyk
popatrzył na nią, zgarnął drobniaki do kieszeni i schował skrzypce. Przytulił
kobietę z różyczką i poszli.
Mój kolega
nie przyszedł. Dopiero teraz, po kilku tygodniach dowiedziałem się, że umarł. Romuald Falkiewicz, były dziennikarz,
byłej „Zorzy” – tygodnika katolickiego. Chorował na cukrzycę. Umarł z nędzy, bo
nie stać go było na insulinę. Był patriotą i publicznie to okazywał. Wystarczający powód, aby człowieka zgnoić,
odciąć od wszelkich źródeł dochodów, zagłodzić. Romuald, to następna ofiara
systemu i jego narzędzia – terroru ekonomicznego. Poprawni politycznie nie
wycierali nim sobie gęby, jak
Ratajczakiem, więc był mniej znany. Jest demokracja, więc nikt nie strzela w
tył głowy i nie więzi. Teraz modne są samobójstwa. Seryjne i piątkowe, zawsze w
szabas, jako cześć rytuału określającego zwycięstwo nad prawdą i przeciwnikiem.
Są elementem kabały, lub jej wynikiem.
Nowoczesne metody są doskonałe. Cichutko, bez rozgłosu i bez obawy, że
ktoś będzie kiedyś ścigał za zbrodnie.
A mnie jest
przykro, że nie wiedziałem o pogrzebie. Zaniósłbym koledze na pożegnanie taką
czerwoną, zimową różyczkę. Na więcej mnie nie stać.
Dyżurny Psychiatra Kraju
Cezary Piotr Tarkowski