piątek, 1 września 2023

ŻNIWA

 


                                       ŻNIWA

 

           To było dawno, w epoce życia szczęśliwego. Wprowadziliśmy się do nowego domu w Gołąbkach. Budynek w stanie surowym, pracowali jeszcze murarze. Abym nie przeszkadzał, ojciec postanowił wywieźć mnie do rodziny na wieś.

          Na stacji w Żychlinie czekał na nas stryjek Franek bryczką, zaprzężoną w dwójkę koni. Jechało się wygodnie jak karetą. Kawałek od poznańskiej szosy, w miejscu gdzie stała kapliczka Matki Boskiej, zaczynał się Ernestynów. Otwarta brama zapraszała w gościnę. Serdecznie wita nas babcia i dziadek, ciocia Frania i dzieciaki.

          Pogodne lato. Lekki wiatr kołysze dojrzewające zboże. Cudowny, złoty ocean falujący miarowo, a wraz z nim lazurowe wyspy chabrów i płonących czerwienią maków. Zaczęły się żniwa. Szast, szast i mleczne źdźbła kładły się równo pokotem, by zaraz sprawnie zebrane, związane liną powrósła, stanąć w zwartym szeregu mendla. Teraz blond czupryna kłosów, mogła dosychać w słońcu gorącego lata. Co jakiś czas żniwiarz stawał wyprostowany i wyciągniętą zza paska osełką ostrzył kosę. Miarowe, metaliczne szurnięcia mieszały się ze śmiechem, lub śpiewem pracujących ludzi.

         Jako sześcioletni brzdąc, nie miałem nic do roboty. Chodziłem po polu i  obserwowałem nieznany dotąd świat. Rżysko kuło w stopy, a ja wdychałem cudowny zapach ściętego, dojrzałego zboża. Stąd  rozpościerał się widok na całą wieś. Oto rząd stodół, które rozsiadły się jak baby w grubych, słomianych sukniach strzech. Z dala lśniły soczystą zielenią liście drzew osłaniających gospodarstwa od wichrów, dając ukojenie ludziom i zwierzętom w chłodzie cienia.

          Co jakiś czas w kierunku wsi, wyruszał wóz drabiniasty naładowany snopami. Płynął jak złocisty okręt wśród falujących łanów. Skrzypiał i bujał się lekko na wybojach polnej drogi, by zniknąć w paszczy stodoły. Po godzinie pojawiał się znowu. Teraz pusty i lekki gnał radośnie, ciągniony przez dwójkę dziarskich koni, hurkocząc po kamieniach. A woźnica stojąc w rozkroku jak Rzymianin na bojowym rydwanie ścigał się z wiatrem, by po krótkiej, szalonej jeździe, skręcić na ściernisko. I znowu pracowite dłonie ładowały snopy i mały wóz zamieniał się w stertę słomianego złota zmierzającą do wciąż głodnej stodoły.

         Kiedy słońce przestało palić i wędrowało z wolna ku zachodowi, na drodze pojawiała się drobna sylwetka, która przesuwała się wolniutko od strony wsi. To babcia niosła żniwiarzom podwieczorek. Oto pękaty dzban z kawą zbożową zabielaną mlekiem i kosz wyłożony bielusieńką, wykrochmaloną serwetą. W ściereczce zawinięty chleb. Pyszny, prawdziwy chleb, zawsze świeży, choć wypiekany raz w miesiącu. W drugiej ściereczce ser o niepowtarzalnym, wykwintnym smaku. I masło. Prawdziwe, świeżutkie, silnie pachnące…masłem. I jeszcze pyszne ciasto drożdżowe i  konfitury. Jeszcze króciutka modlitwa i można zabrać się do uczty.

          Te podwieczorki pod dziką gruszą na  miedzy, wśród aromatów złocistych łanów, śpiewających polnych ptaków i bzyczenia owadów, były najbardziej wytwornymi, jakie kiedykolwiek jadłem. A apetytu dodawał jeszcze pełen miłości uśmiech i babcine błogosławieństwo.

           Mijały dni. Wreszcie przepełnione stodoły, nie mogły przyjąć już więcej snopów. Urodzaj. Resztę plonów trzeba było składać w stogach.

           Któregoś popołudnia, gdy żniwa dobiegały końca, niebo pociemniało od zachodu. Zbliżała się wielka chmura. Najpierw szara, lekko przymglona, wyglądała jak śpieszące ku wiosce, potężne, siniejące w oddali szczyty Tatr. Teraz ciemniała szybko i wydawała groźne pomruki chcąc wystraszyć słońce, które jakby na zapas zaczęło przypiekać mocniej, jeszcze mocniej niż w południe.

          Rolnicy, jak niegdyś marynarze na statku zwijający żagle przed sztormem, zbierali pośpiesznie co mogli z pól, zgarniali niespokojne krowy z  pastwisk i szybko zaprowadzali do bezpiecznych obór.

          Przez moment kolory świata nabrały ostrości. Zieleń olszyn pod Odolinem i czerwień dachówek na tle ciemnogranatowej chmury i złoto stogów ustawionych jak babki z piasku, a nawet pióra dumnego koguta, który pieniem zwoływał kury do jaskrawo bielejącego kurnika, gdy zgasło słońce  i na dworze pociemniało. Gwałtowny podmuch wiatru uniósł z podwórka tuman kurzu, źdźbła słomy, jakieś papiery. Zawirował i ucichł. W pewnym momencie niebo rozświetliła błyskawica i rozległ się potężny grzmot, potem drugi. Teraz wiatr zerwał się na dobre i lunął deszcz. Konary drzew wygiętych do samej ziemi, oddawały pokłon żywiołowi.

        Siedzieliśmy w letniaku. Ogień pod kuchnią rwał do komina wciągany wichurą. W oknie postawiono gromnicę. Nasza ukochana babcia uklękła i zaczęła modlić się do św. Floriana, by uchronił wieś przed pożarem. Była bardzo pobożna. Codziennie patrzyłem, jak w jej pooranych ciemnymi bruzdami, spracowanych palcach, przesuwają się wolniutko koraliki różańca.

         Burza była gwałtowna. Opętany szaleństwem wicher połamał gałęzie, niebo jaśniało tysiącem błyskawic, a wszystko trzęsło się i drżało od ciągłego grzmotu piorunów. I nagle ucichło. Znowu zaświeciło słońce, a ziemia została nagrodzona przez Jubilera Świata milionem brylantów rozsianych rosą po trawie.

         Tego dnia już nikt nie wyszedł w pole. Szczęśliwi ludzie dziękowali Bogu, że zdążyli zwieźć swoje plony przed nawałnicą. Było cicho i spokojnie. Gdzieś muczała krowa, zaszczekał pies. Zachodzące słońce rozlało swą purpurę nad ścierniskami, a korale jarzębiny, czerwieńsze niż zwykle, przypominały o nadchodzącym końcu lata.

          Kiedy rolnicy zakończyli obrządek i wieczorny udój, księżyc rozświetlił swym metalicznym blaskiem sufit świata. Zamigotały gwiazdy wsłuchane w cykanie tysięcy świerszczy i cichy szum liści poruszanych lekkim zefirkiem. Cudowna filharmonia natury, utulała wieś do snu.

         

 

          Dyżurny Psychiatra Kraju

          Cezary Piotr Tarkowski

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

ŚWIĘTO MATKI

  ŚWIĘTO   MATKI My tę datę wszyscy znamy, w maju będzie Święto Mamy. Co tu zrobić w ten Dzień Matki – może kupić mamie kwiatki? ...