STARUSZKA I LEŚNA KAPLICZKA
Nareszcie wiosna. Świat budzi się do
życia tryskając zielenią, cudownymi kolorami kwiecia, radosnym nawoływaniem
naszych skrzydlatych przyjaciół.
Któregoś dnia obudziłem się o świcie.
Zacząłem mimowolnie obserwować uwijające się ptactwo, wyglądając z okna swojej
ponurej nory, hałaśliwego betonowego blokowiska. Oto rząd kasztanowców na
skrawku zieleni, jaki gminni łapówkarze zapomnieli zamienić na parking. Mimo
ekstremalnych warunków, jakie stworzył tu człowiek dla wszelkich form życia za
wyjątkiem szczurów, robactwa i wirusów chorobotwórczych, to dostrzegłem potęgę
przyrody. – Jakże wszystko chce żyć! Zdawałoby się trwale zadeptane trawy kiełkują
i śmiało pną do góry. Drzewa oddychające smrodem spalin, pijące niezwykle
zasoloną wodę z zatrutej ponad wszelkie wyobrażenie gleby, znowu zielenią
listeczkami. No i te ptaki. Wścibskie, wesołe, ruchliwe – jakże obojętne wobec
nieustannego rumoru ulicy i wszelkich zagrożeń wielkiego miasta, będącego
nierozerwalnym elementem cywilizacji śmierci.
Dość długo obserwowałem parę
niezwykle sympatycznych kosów biegających pod oknem. Słońce w tym czasie z
ogromnej czerwonej kuli zamieniło się w ognistą, promienną, ogrzewającą
wszystko energię. Jako boskie narzędzie dające i podtrzymujące życie, obdarzyło
mnie zdawałoby się niczym nieuzasadnioną nadzieją. I nagle poczułem nostalgię
za lasem, za polami i łąkami, za przestrzenią i niebem błękitnym – za tym, co
boskie. Bo wielkie aglomeracje zawierają elementy duszy szatana. Natura zaś
jest zwierciadłem Boga. I też wszystko co naturalne jest boskie.
Szybko zrobiłem kanapki. Gotowane
jajko, chleb z serem, termos z herbatą. Nawet nie wiem, kiedy znalazłem się w
kolejce elektrycznej i gnałem w kierunku Skierniewic. Wysiadłem za Żyrardowem i
hajda prosto w knieje.
Od razu serce zaczęło bić radośniej.
– Jakże piękny jest las! Jakże tu wspaniałe powietrze i zieleń i boska muzyka z
dźwięków natury. Jakże tu doskonale wypoczywa skołatany umysł bombardowany w
mieście złymi wiadomościami, terrorem ekonomicznym, powszechnym chamstwem i
agresją ludzi, którzy zapomnieli o naukach Chrystusa.
Teraz szedłem sobie leśnymi duktami,
ścieżynami wśród dywanów drobnego, białego leśnego kwiecia, zasłuchany w
cudowny koncert ptactwa, owadów, rechotu żab i lekkiego szumu dopiero co
wykształtowanych liści, lśniących teraz świeżą zielenią w promieniach słońca.
Lecz nawet tu, kiedy wychodziłem na
pustą przestrzeń między połaciami lasu i mijałem wyludnione, zamordowane przez
liberalne rządy wioski, powracało przygnębienie. Wieś Smolarnia. Tu jeszcze
niedawno tętniło życie. Pełno zwierząt i ptactwa domowego, radosnych
dzieciaków, gromadka ludzi wokół sklepu. Teraz cisza. Okna sklepu i okolicznych
domostw pozabijane deskami. Może trzy domy zamieszkałe, reszta zabudowań idzie
w ruinę. W innych wioskach podobnie. Coraz więcej ugorów. I tylko gdzieś
terkoce jeden rozklekotany traktor, na którym siedzi siwy, przygarbiony
staruszek, który jak prawdziwy kapitan nie chce opuścić tonącego okrętu.
Wreszcie zmęczony usiadłem na skraju
lasu, gdzie leżało kilka ściętych i okorowanych świerków, aby się posilić i
odpocząć. W pobliżu, na skrzyżowaniu leśnego duktu z polną drogą, na skraju
zagajnika, stoi nieduża, skromna kapliczka.
Kiedy kończyłem jedzenie, do
kapliczki podeszła staruszka w zniszczonej, połatanej spódnicy zakrywającej
trzewiki pamiętające Gierka. I choć było ciepło, babina okutana w dziurawy
sweterek i wiekowy serdaczek.
- Jaka ona biedna – pomyślałem.
Babunia żwawo wzięła się do roboty.
Zamieniła zazieleniony słoik ze zwiędniętymi kwiatami na czysty, wypełniony
wspaniałym bukietem. Szybko posprzątała wokół kapliczki, a po skończonej
robocie usiadła na pniaku i zaczęła pojadać suchą bułkę. – Jaka ona biedna –
pomyślałem znowu ze współczuciem. Ale w tym momencie słońce przestało prażyć.
Odruchowo spojrzałem na niebo, które pociemniało i dał się słyszeć grzmot. Zbliżała
się pierwsza burza. Ponieważ byłem kilka kilometrów od stacji, a w pobliżu
znajdowała się opuszczona stodoła, postanowiłem zostać i dalej obserwować
babcię.
Tymczasem staruszka dokończyła już
jeść swoją bułkę, bacznie popatrzyła w niebo, uklękła i spokojnie zaczęła
odmawiać różaniec. Czarna chmura zbliżała się coraz bardziej, wzmógł się wiatr,
a ona spokojnie modliła się wpatrzona w figurkę Matki Boskiej, jakby nic się
nie działo. W pewnym momencie, kiedy spadło na mnie kilkanaście ogromnych kropel
deszczu, a z odległości 2 – 3 kilometrów widać było mglistą ścianę ulewy,
miałem zamiar wiać do stodoły. Coś mnie jednak powstrzymało. – To był spokój
tej starej kobiety. I nagle uprzytomniłem sobie, że ona się modli. A czemu ja
tego nie robię? Ba, widząc kapliczkę, zapomniałem się nawet przeżegnać. Zrobiło
mi się wstyd i natychmiast zacząłem naprawiać afront wobec Najświętszej
Panienki.
Po kilkunastu minutach wiadomo już
było, że burza przeszła bokiem. Wyjrzało słońce, a na granatowej części nieba
ukazała się cudowna, kolorowa tęcza. – Jakiż to był wspaniały prezent od
Stwórcy!
Wtedy staruszka wstała, odwróciła się
i nasz wzrok się spotkał. – Szczęść Boże – wyjąkałem.
- Bóg zapłać – odpowiedziała
kobiecina i pomarszczona buzia rozpromieniała szczerbatym, ale jakże szczerym
uśmiechem. – Wiedziałam, że ta burza tutaj nie dojdzie – odpowiedziała na
zadane tylko w myślach pytanie i z wolna podreptała w kierunku wsi, na wprost
rozpostartej przepięknej tęczy. A ja, kiedy odprowadziłem staruszkę wzrokiem i
podziwiałem ją i niebiańskie zjawisko, przyszła odkrywcza myśl:
- Jaka ta babina jest bogata! –
Dopiero wobec cudu natury doznałem olśnienia.
Cezary Piotr Tarkowski