LOKOMOTYWA
Miałem jakieś 2,5 roku, kiedy wykiełkowała we mnie nieokiełznana chęć poznania
świata. Z naszego podwórka widać było cały Plac Bema. Ratusz, kilka ważnych
instytucji, w bezpośredniej bliskości szpital, to sprawiało, że w latach pięćdziesiątych
Plac był centralnym punktem Ostrołęki, gdzie skupiało się życie miasteczka.
Tutaj też było kilka przystanków, skąd odjeżdżały autobusy na dworzec PKP, do
Łomży, Myszyńca, Wyszkowa i dalej. Zaczęło mnie intrygować skąd te autobusy
przyjeżdżają. Dokąd jadą ci ludzie z koszami, walizami, tobołkami?
Nazwy miejscowości jakie słyszałem, brzmiały tajemniczo, a wielokrotnie
zasłyszane błagania pasażerów, aby pan kierowca zabrał jeszcze jedną osobę do
przepełnionego ponad wszelkie wyobrażenie pojazdu, działało na wyobraźnię.
Skoro ci ludzie tak proszą, to znaczy, że są miejsca piękniejsze niż Ostrołęka,
a więc warte odwiedzenia!
W końcu ciekawość zwyciężyła strach przed nieznanym i przepychając się między
nogami dorosłych, cichcem wlazłem do autobusu. Nie zwrócił na mnie uwagi ani
kierowca, ani konduktor (bo w tamtych czasach bilety sprzedawali w autobusach
konduktorzy), ani nikt ze starszych. Autobus ruszył, a ja przez szybę
podziwiałem świat. Jazda nie trwała zbyt długo, bo szczęśliwie był to kurs
tylko do dworca PKP, który od Ostrołęki jest oddalony kilka kilometrów.
Kiedy wszyscy zaczęli wychodzić, ja wysiadłem z innymi pasażerami i wraz
z nimi udałem się do budynku dworcowego, a później wyszedłem na peron, przy
którym stał pociąg. Zielone wagony, które wydawały się ogromne, wprawiły mnie w
nieopisany zachwyt. Wkrótce podłączono lokomotywę. Była wspaniała. Taka jak ją
opisał Tuwim w wierszu wiele razy czytanym mi przez Ojca: „Ciężka, ogromna i
pot z niej spływa – tłusta oliwa. Stała i sapała, i żar z jej brzucha –
buchał”. Był maszynista z podkręconym wąsem i usmolony palacz dosypujący węgla
wprost pod kocioł gigantycznego samowara.
Stałem i podziwiałem ten wspaniały cud techniki. A najbardziej fascynowały mnie
ogromne koła, których obręcze pomalowane były na biało, a coś, co wyglądało na
szprychy, lśniło krwistą czerwienią. I jeszcze na kabinie maszynisty – piękny,
srebrzysty orzeł na czerwonym tle. Byłem mały, ale widziałem, że jest to godło
Polski. Zdetronizowany, bez korony, ale orzeł. (To był czas, kiedy Polacy
wychowywali jeszcze dzieci w duchu patriotyzmu. Od maleńka. Każde dziecko znało
wtedy wiersz Władysława Bełzy pt. Kto ty jesteś?" zamieszczony w
"Katechizmie polskiego dziecka". Dziś już prawie nikt nie wie kim był
Bełza, a "Katechizm polskiego dziecka" nie jest drukowany, ponieważ
patriotyzm jest zwalczany przez chazarskich okupantów).
W pewnym momencie dyżurny ruchu w czerwonej czapce dał
sygnał odjazdu, a wielki, czarny, stalowy potwór przeciągle zagwizdał i
dmuchnął obłokiem pary wielkości cumulusa, w której zniknąłem całkowicie i
przez chwilę nic nie było widać. Najpierw przestraszyłem się bardzo, ale jak
tylko para rozeszła się po peronie i zniknęła ponad dachem dworca, patrzyłem
jak urzeczony. Oto ruszyła machina potężna, ciągnąc sznur wagonów, w których
siedzieli szczęśliwcy mogący wyruszyć w świat daleki. Później patrzyłem jeszcze
za wagonami wijącymi się jak żmija po zwrotnicach i rozjazdach i wtedy zrodziło
się moje pierwsze marzenie, które trwało wiele lat. Zapragnąłem zostać
maszynistą.
W tamtych czasach dworzec PKP w Ostrołęce naprawdę tętnił życiem. Przewijało
się przezeń setki ludzi dziennie, bo kolej była podstawowym środkiem lokomocji.
Na dworcu był bufet, a w nim dania na gorąco, wódka i piwo kuflowe. Właśnie z
tego bufetu wyszło dwóch gości na giętkich już nogach i dostrzegli znacznie
młodszego dżentelmena wałęsającego się po dworcu bez żadnej opieki.
W tym czasie, w Ostrołęce dawno zauważono już moje zniknięcie i wszczęto
poszukiwania. Najpierw mama obiegła okoliczne podwórka, wypytywała dzieci,
znajomych i kogo się dało – czy mnie ktoś nie widział.
Słuch o mnie zaginął. Dlatego wkrótce wszczęto alarm i rozpoczęto poszukiwania
na szeroką skalę. Ponieważ często widywano mnie przy zatoczce portowej i nad
Narwią, przeto po kilku godzinach nieobecności, zaczęto poszukiwać bosakami
zwłok w nurtach rzeki.
Mną tymczasem zaopiekowali się dwaj właściciele nosów, świadczących o obfitym
zakąszaniu. Wypytali wszystkich podróżnych na dworcu, czy czasem komuś nie
zginął dzieciak. Bo czego jak czego, ale dzieci wtedy nie brakowało. Był
powojenny wyż demograficzny i każdy miał po kilkoro dzieci, a niektórzy
bardziej ambitni – tworzyli całe drużyny piłkarskie, więc w dworcowym zgiełku
jeden mały zawodnik mógł się zawieruszyć. I chociaż nikt się do mnie nie
przyznał, to wkrótce miałem pełne kieszonki pieniędzy i cukierków. A skoro
byłem niczyj, to trunkowe, a więc szlachetne dusze, postanowiły mnie nakarmić i
odwieść do Ostrołęki na milicję. Tak więc w bufecie wrąbałem gorącą kiełbasę, a
moi opiekunowie wypili po kilka piwek, aby brzuchy wyglądały przyzwoicie, tj.
trzymały szlacheckich gabarytów. Po tej uczcie wsiedliśmy do autobusu i
przyjechaliśmy na Plac Bema.
Było późne popołudnie. Ja widząc swój dom, zielone ogrodzenie podwórka,
poczułem się u siebie i nabrałem odwagi. Panowie chcieli odprowadzić mnie na
komendę, a ja widząc, że ciągną mnie w kierunku odwrotnym niż dom, zacząłem
wrzeszczeć i się wyrywać. Gryzłem i kopałem. Zrobił się tumult i skądś znalazła
się mama, która wyrwała mnie opiekunom. Matce dostała się ostra reprymenda
odnośnie pilnowania dzieci, ja wyszedłem z tej przygody bez szwanku i znacznie
bogatszy w doświadczenia, a obaj Sarmaci mamrocząc coś pod nosem, powędrowali
do pobliskiej restauracji zadbać, aby brzuchy nie straciły nic ze swojej
dostojności.
Później na wiele niewygodnych pytań, odpowiadałem krótko: pojechałem zobaczyć
lokomotywę. I to wszystko. Na podwórku zostałem bohaterem, a w Wigilię św.
Mikołaj wręczył mi kolejkę z szynami i piękną, nakręcaną lokomotywę. Fakt ten
upewnił mnie, iż nie warto trzymać się domu, sukienki mamusi i tak już mi
pozostało.
To było sześćdziesiąt lat temu. Kolej była wspaniałą, potężną instytucją, z
której byli dumni nie tylko kolejarze. Dumni byli wszyscy Polacy. Pociągi
jeździły często, punktualnie i… szybko. Tak, tak – te stare, romantyczne i
niezawodne parowozy ciągnęły szybciej wagony, niż współczesne potężne
lokomotywy elektryczne. I bilety były tanie. Bo dziś kolej podzielona jest na
spółki. Każda spółka ma swoich prezesów z kominowymi płacami, a ci zastępców. W
każdej spółce jest plejada dyrektorów mających również zastępców. Dyrektorzy z
kolei mają po kilku pracowników i tym sposobem jest więcej urzędników niż
maszynistów i innych ciężko pracujących kolejarzy. Urzędnicy, aby wykazać się,
że coś robią, zmieniają stale rozkłady jazdy. Kiedyś rozkłady zmieniano raz w
roku, później dwa razy. Teraz codziennie. Co dzień trzeba sprawdzać rozkład w
internecie, bo oszukać się można łatwo. Ale żeby chociaż te pociągi jeździły
zgodnie z rozkładem! W ubiegłym roku, jadąc z Warszawy do Lublina,
pociąg opóźnił się ok. trzech godzin. Totalny burdel. Jadąc gdziekolwiek dalej
koleją w Polsce, widać małe zapyziałe stacyjki z peronami zarośniętymi
zielskiem, rozpadającymi się budynkami, niebezpiecznymi przejazdami bez
dróżników. I coraz mniej połączeń, coraz mniej pociągów, co powoduje, że na
kolej trudno liczyć, więc jest coraz mniej pasażerów. A jak nie ma pasażerów,
likwidują całe linie kolejowe. Całkowity upadek. Demony władzy zlikwidowały
Zakłady Naprawy Taboru Kolejowego, bo lepiej kupić nowe wagony za granicą.
Przynajmniej ktoś może wziąć łapówkę od producenta. Tak kupiono pierdolino (jak
publicznie, i słusznie nazwała ten twór Bożena Dykiel). Bo przecież kupując
polski skład pięciokrotnie taniej, o podobnych parametrach, decydent, lub grupa
decydentów nie wybuduje sobie pałaców! Po co zatrudniać polskiego robotnika,
skoro lepiej dać zarobić obcemu? Ale o czym tu gadać. Tak jest ze wszystkim.
Zbyt wcześnie rozebrano w Polsce szubienice.
A ja maszynistą nie zostałem. Szkoda, bo jako pisarz i poeta przymieram głodem i syjonistyczna władza mnie szykanuje jak tylko potrafi, chcąc wykazać, że Polacy nie są narodem twórczym i nadają się tylko do fizycznej pracy. Zawód pisarza jest zarezerwowany jedynie dla Chazarów i tych niby Polaków, którzy wypisują brednie na temat holokaustu, oraz wyrażających bezgraniczne uwielbienie dla rasy panów.
A ja maszynistą nie zostałem. Szkoda, bo jako pisarz i poeta przymieram głodem i syjonistyczna władza mnie szykanuje jak tylko potrafi, chcąc wykazać, że Polacy nie są narodem twórczym i nadają się tylko do fizycznej pracy. Zawód pisarza jest zarezerwowany jedynie dla Chazarów i tych niby Polaków, którzy wypisują brednie na temat holokaustu, oraz wyrażających bezgraniczne uwielbienie dla rasy panów.
Dyżurny Psychiatra Kraju
Cezary Piotr Tarkowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz